wtorek, 26 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i podróżach (cz.4.)

(część 1, 2 i 3 wspomnień) Ale wróćmy do Indii! Gdy myślę o tym kraju, zawsze przypomina mi się gorzka refleksja pewnej maharani po sesji parlamentu, na której byłym władcom udzielnych księstw odebrano wszelkie przywileje uprzednio solennie zagwarantowane im w umowach, na mocy których przekazywali władzę nad swymi terytoriami rządowi „zjednoczonych” Indii: „Indie były znane w świecie z tygrysów, maharadżów i żmij; teraz tygrysy wytępiono, maharadżów usunięto, zostały tylko żmije...” – jest to opinia niewątpliwie subiektywna, jednostronna, ale jednak w znacznej mierze prawdziwa, nasuwająca się nie tylko zainteresowanym książętom! Jedna z założycielek Towarzystwa Eksploracyjnego, później tragicznie zmarła Marysia SZENDER, bardzo podobnie opisywała w liście do mnie swoje wrażenia: „wszędzie tylko głód, brud, smród i brzydota – wygląda na to że często wysławiane piękno i urok Indii pochodziły wyłącznie od maharadżów i odeszły wraz z nimi”. Trudno się z tym nie zgodzić – z pewnym jednak zastrzeżeniem: nie całe stworzone niegdyś piękno „odeszło”, a tego co zostało wystarczyłoby z nawiązką do obdzielenia dziesięciu innych krajów! Marysia SZENDER opuszczała Indie z niesmakiem i rozczarowaniem, dla mnie stały się one kolejną „wielką miłością”, największą fascynacją, źródłem najwspanialszych przeżyć estetycznych i intelektualnych; nawet po powrocie przez wiele następnych lat nie mogłem się oderwać od mogolskich zabytków Agry, od hinduistycznej mitologii, od Sikhów i Radżputów, studiowałem je z nie mniejszym zainteresowaniem niż „swoje” chrząszcze czy ptaki, a i dziś gdyby dane mi było wyruszyć w ostatnią podróż swego życia i miałbym wybrać cel tej podróży, nie musiałbym się długo zastanawiać: oczywiście Indie – po Afryce również Amazonia zeszła na dalszy plan...!

Tak więc jeszcze zanim wróciliśmy z pierwszej egzotycznej wędrówki, już kombinowałem jakby pojechać na następną. Narazie jednak trudno się było w tych projektach dopatrzyć cech realizmu: podróżowanie wymaga – parafrazując Napoleona – trzech rzeczy: po pierwsze pieniędzy, po drugie pieniędzy, a po trzecie pieniędzy (coprawda ja potrafię ograniczać swoje potrzeby, ale poniżej pewnej granicy zejść się nie dało – w końcu lat siedemdziesiątych granicę tę wyznaczało tzw. minimum paszportowe, US$150; to teraz wydaje się niewiele, ale wtedy z trudem udawało mi się zarobić równowartość 30-40 dolarów miesięcznie, a zdobycie w Polsce takiej sumy w „dewizach” było, przynajmniej dla mnie, praktycznie niemożliwe); tymczasem ja „dysponowałem” tylko... mnóstwem długów z poprzedniej wyprawy...

A jednak! Jeszcze raz potwierdził się fakt, że o ile wiele moich spraw z żelazną konsekwencją układało się pechowo, to jednak pod jednym względem jestem nieprawdopodobnym szczęściarzem: zawsze miałem wspaniałych przyjaciół! W niecałe trzy lata po indyjskiej eskapadzie dostałem zaproszenie od koleżanki, która nieco wcześniej wyszła za mąż za Anglika i mieszkała pod Londynem! Coprawda Londyn nie leży ani w Indiach, ani nawet w Brazylii lub Afryce, ale po pierwsze zbiory chrząszczy indyjskich (i nie tylko!) w British Museum stanowią niewątpliwie najbogatszą kolekcję na świecie, a po drugie wyjazd do Anglii stwarzał szansę ominięcia bariery finansowej: przy wyjeździe na zaproszenie nie obowiązywało minimum paszportowe, a w Londynie można było zarobić znacznie lepiej niż w Polsce (i to – co najważniejsze – w „dewizach”!). Z dziesięcioma dolarami w kieszeni (tyle można było legalnie zakupić, i dokładnie tyle kosztowała przeprawa promem przez Kanał La Manche) wyruszyłem (autostopem) ku zgniłemu kapitalizmowi, na miejscu Ala i Steve pomogli mi znaleźć pracę (jako „porter” – takie popychadło klasy „przynieś, wynieś, pozamiataj!”) w hotelu w Londynie i jak na tamte stosunki bardzo tani (9 funtów tygodniowo) pokój tamże (mogłem mieszkać u nich w Croydon, ale po pierwsze dokładnie tyle samo wydałbym wtedy na przejazdy, a po wtóre nie chciałem im przez kilka miesięcy „siedzieć na karku”), i... zaczęła się niewątpliwie najcięższa wyprawa w moim życiu!

Moja podróż do Londynu miała, jak wspomniałem, dwa cele: przebadanie jaknajwiększej części materiałów z kolekcji południowoazjatyckich chrząszczy w British Museum, i zdobycie „netto” conajmniej 450 dolarów (minimum paszportowe dla mnie na następny wyjazd do Indii oraz dla Mamy i Siostry na wymarzoną przez Nie wycieczkę do Włoch). W hotelu zarabiałem fantastyczne ₤45 tygodniowo (londyńscy robotnicy trzy razy tyle uważali za głodową stawkę, ale ja, gdyby nie konieczność oszczędzania na inne cele, żyłbym za to jak Wielki Mogoł...), co pomnożone przez 8 (wiza opiewała na dwa miesiące) dawało 360; po oddaniu 72 właścicielowi pokoju zostawało 288, z czego musiałem zaoszczędzić conajmniej ok. 230 (kurs wahał się wówczas w okolicach 2 dolarów za funta), a dla bezpieczeństwa (np. nieprzewidziane opłaty w drodze powrotnej) raczej 250 – na wydatki bieżące zostawało ok. pół funta na dzień. Przed wyjazdem oczywiście rozpytywałem „bywalców” ile potrzeba aby skromnie przeżyć w Londynie, i typową odpowiedzią było „jeśli masz gdzie mieszkać, to pozatym dziesięć funtów dziennie powinno wystarczyć”; niektórzy z uśmiechem dodawali „no, jak cię znam, ty pewnie przeżyjesz i za pięć” – w tym kontekście moje pół wyglądało dość cienko, ale jeszcze optymistycznie. Niestety, kalkulacja wzięła w łeb gdy od razu na początku nieoczekiwanie „wypadły” mi dwa dni pracy, a w związku z tym 18 funtów – teraz już zostało „na życie” nie dziesięć czy choćby pięć funtów dziennie, lecz dwa... tygodniowo! Tak więc moje tygodniowe menu – poza pięcioma (dni powszednie) śniadaniami „służbowymi” w hotelu (chleb z masłem, jajko na bekonie, mleko) w pracy i jednym (sobota lub niedziela) obiadem u Ali i Steve’a – składało się z: dwu bochenków (po funcie każdy, czyli razem niecały kilogram) chleba, pół funta margaryny lub szmalcu, kilku cebul i codziennej pinty (ok. 0.4 l.) mleka. Rozkład dnia był również ustalony: pobudka przed szóstą, kwadrans później wymarsz do pracy (z Fulham na Kensington, ok. 7 km.) na siódmą; o trzeciej koniec pracy w hotelu, biegiem przez Kensington Park do przyrodniczej części Brirish Museum (ok. 3 km.) i przez ok. 3 godziny praca naukowa; ok. szóstej lub siódmej wychodził ostatni pracownik działu chrząszczy, co i mnie zmuszało do opuszczenia muzeum, znów 7 km. na Fulham, pół godziny lektury przy kromce chleba i „półpincie” mleka, i mniej-więcej do północy porządkowanie i uzupełnianie sporządzonych w ogromnym pośpiechu notatek z Muzeum; jeszcze pół godziny lektury (udało mi się wypożyczyć kilka niedostępnych w Polsce książek), i spać! Razem dziennie 17 km. ostrego marszu, ok. piętnastu godzin pracy, i ok. 5 – 6 godzin snu; to w dni powszednie – w sobotę lub niedzielę odwiedzałem zwykle Alę i Steve’a w Croydon (21 km. w jedną stronę). Co gorsza, po kilku tygodniach moje buty „nie wytrzymały tempa” i musiałem kupić nowe; najtańsze kosztowały 2 funty, ale niestety największy rozmiar był dla mnie o pół numeru za mały – w efekcie codzienne „marszobiegi” stały się dość bolesnym doświadczeniem, czego widomym świadectwem była cieknąca spod paznokci krew. Tak spędziłem „na saksach” ponad pięć miesięcy (wizę udało mi się przedłużyć), z tym że tylko przez niecałe trzy pracowałem w hotelu – później, mając już zapewnione „minima paszportowe”, cały dostępny czas spędzałem nad chrząszczami w Muzeum; w ten sposób skróciła się nieco trasa codziennych marszów i odpadła praca fizyczna, ale odpadło również darmowe dotychczas śniadanie, a codziennych wydatków zwiększyć nie mogłem jeśli miało mi starczyć do końca...

Tak więc dzięki zaproszeniu przez przyjaciół do Londynu (skąd wróciłem o 19 kilogramów lżejszy i o 450 dolarów bogatszy) dwie Panie HOŁYŃSKIe mogły pojechać do Włoch a jeden Pan HOŁYŃSKI odnowić znajomość z Azją. Przygotowania do wyprawy (tej azjatyckiej) trwały parę lat – 150 dolarów rozwiązywało wprawdzie sprawę pobytu w Sjamie i Indiach, a bilet do Bangkoku można było opłacić w złotówkach, ale najpierw trzeba było te złotówki (niestety znacznie więcej niż w 1975 roku...) zdobyć – tak że wyruszyliśmy (tym razem w cztery osoby – w tym, oczywiście, Jędrek) dopiero jesienią pamiętnego roku 1981. Podróż – trzy tygodnie w Sjamie (od Chiang Mai do Koh Phuket) i dziesięć dni w Indiach (Bombaj – Hyderabad – Nagpur – Delhi – Agra – Bombaj) – umocniła mnie w (niewątpliwie subiektywnym – de gustibus... – ale w takich sprawach to właśnie subiektywne odczucia są najbardziej obiektywną rzeczywistością) przekonaniu że dla przyrodnika najwspanialszą na świecie krainą jest ogólnie południowa Azja, a dla turysty (zainteresowanego historią, tradycjami, sztuką) całkiem konkretnie Indie: tak np. przy niesamowitej różnorodności postaci, sytuacji mitologicznych lub historycznych, stylów indyjskiej rzeźby czy architektury, sjamskie posągi, świątynie i pałace wydają się wręcz nudne: pierwszy niewątpliwie imponuje egzotycznym wyglądem, bogatymi ozdobnikami, tęczową kolorystyką; drugi zaciekawia niezauważonymi dotąd szczegółami, przy trzecim człowiek ma wrażenie że przez pomyłkę wrócił do któregoś z dwu poprzednich...

Zarobione w Londynie dolary się skończyły, zostały natomiast (coprawda złotówkowe) długi, i byłem raczej przekonany że na resztę życia będą mi musiały wystarczyć podróże odbywane metodą wypraktykowaną w latach wczesnej młodości – zwłaszcza że wróciliśmy tuż przed wojną jaruzelsko-polską: Mars wstąpił w znak Wrony, która to konstelacja wybitnie nie sprzyjała podejmowaniu dalekich wypraw (i nie tylko...). A jednak… Coś już chyba wspominałem o przyjaciołach?
[to be (perhaps…) continued]

Roman B. Hołyński

poniedziałek, 25 czerwca 2012

O marzeniach i sprawdzaniu się przez podróże (cz.3.)

Ciągnęło jednak wilka do lasu: po powrocie do domu myśli znów zaczęły ulatywać do krajów dalekich a egzotycznych, świeżo rozbudzone nadzieje usiłowały się przebić przez mgłę uzasadnionego trzydziestoletnim doświadczeniem niedowierzania, głos nierozsądnego rozsądku uporczywie powtarzał „kto wie co ‘staronowego’ nasze umiłowane przez lud władze za rok czy dwa wymyślą, na razie ‘sytuacja jest znakomita ale jeszcze nie beznadziejna’ – korzystaj póki czas”! Brazylijskie i perskie niepowodzenia zmuszały do poszukiwania innych celów, toteż niemal każdy kraj między Japonią a Meksykiem i między Turcją a Madagaskarem przychodził do głowy – i niestety naogół szybko z niej wylatywał jako ewidentna mrzonka... Na tle tych wszystkich nierealnych pomysłów zaproszenie naszej Szeherezady wyglądało coraz mniej nierealnie, i w końcu na nim skoncentrowały się wszystkie nasze rozważania i plany! Rzeczywiście: czemu nie Indie? Parafrazując powiedzonko Einsteina, zamiar to niewątpliwie zwariowany, pytanie tylko czy wystarczająco zwariowany aby mógł się powieść?

Wizyta w Ambasadzie Indii wykazała że – wystarczająco!!! Wizyta w ORBISie przyniosła wiadomość, że podróżującym do Indii Państwo Ludowe zezwala na zakup nie, jak do krajów europejskich, stu ale całych stutrzydziestu dolarów; wizyta w LOT-cie zaowocowała informacją że bilet lotniczy do Duszanbe można kupić za złotówki i kosztuje to tylko 3025 zł. [ok. 120 dolarów po „oficjalnym”, a ok. 40 po realnym ówczesnym kursie] w obie strony. A więc jedziemy!!! Szybko odświeżyliśmy nawiązane wcześniej za pośrednictwem czasopisma „Młodzież Świata” (bardziej znanego jako „Radar”) korespondencyjne pakistańsko-indyjsko-cejlońskie kontakty (oczywiście nie zapominając o osobistych znajomych z Bułgarii; wprawdzie, jak się później okazało, źaden z nich nie wrócił do kraju, ale ich rodziny i przyjaciele bardzo serdecznie nas przyjęli), i – w drogę!!!

Byliśmy jednymi z najpierwszych Polaków podróżujących na tych zasadach [tzn. prywatnie i niskobudżetowo] do południowej Azji – do dziś nie spotkałem nikogo ktoby odbył taką wycieczkę przed nami – i wszędzie budziliśmy sensację: kasjerki w ORBISie na Pl. Konstytucji poznawały nas z daleka (i, jak tylko mogły, pomagały omijać niezliczone biurokratyczne przeszkody), przyjaciele pukali się w czoło, znajomi zasypywali mrożącymi krew w żyłach historiami. Słuchając tych „pochodzących z absolutnie miarodajnych źródeł” informacji [o ziejącej nienawiścią do obcych ludności, o bezkarnie grasujących dakoitach („i pełno zbójców na drodze” – przypomniał się MICKIEWICZ...), o tygrysach-ludojadach, o kłębowiskach jadowitych węży w każdej kępie krzaków i rojach skorpionów pod każdym kamieniem, o krwiopijnych owadach czyniących spanie bez moskitiery absolutnie niemożliwym i miliardach zarazków zmuszających do mycia każdego owocu w nadmanganianie potasu i picia wody tylko świeżo przegotowanej, o zabójczym dla europejczyka upale, itp., itd.] powinniśmy właściwie zemrzeć z przerażenia jeszcze przed wyjazdem. Nie zmarliśmy – i słusznie: ludzie okazali się naogół bardzo mili i gościnni (np. w hotelach spędziliśmy zaledwie kilka nocy w ciągu półtora miesiąca, bo naogół nocowaliśmy u „korespondencyjnych znajomych”, albo i u zupełnie przypadkowo poznanych ludzi), dakoitów ani tygrysów ani na lekarstwo, nadmanganianu nie używaliśmy, upał wytrzymywaliśmy nie gorzej niż „tambylcy”, skorpionów (pomimo poszukiwań) widzieliśmy w sumie pięć (coprawda jednego z nich w mojej własnej, leżącej przez pewien czas na ziemi, koszuli), co do moskitów to chętniebym wymienił każdego polskiego komara na dziesięć indyjskich. Węże spotkaliśmy – dwa lub trzy: jeden (niepodobny do żadnego z jadowitych) na Cejlonie tak szybko uciekał w gęstej trawie że nie mogliśmy mu się przyjrzeć; drugi, „wąż morski” widziany przez Jędrka z promu w drodze na Cejlon, z opisu wygląda mi raczej na węgorza; trzeci był 2–3-metrowym pytonem i napędził wprawdzie memu towarzyszowi porządnego stracha ułożywszy się na nim w nocy na campingu w Delhi, po chwili jednak z sąsiedniego namiotu wyszedł właściciel i zabrał swą maskotkę...

Emocje, przygody – były, a jakże, co by nie miały być? W Moskwie stewardessa dopiero na podstawie decyzji kapitana samolotu zdecydowała się wpuścić dwóch tak podejrzanych osobników na pokład: „wy kto?” – turyści; „turyści? a gdzie kierownik wycieczki?” – niema kierownika, sami jedziemy; „sami??? jak to sami??? turyści nie podróżują sami!!!”. W Duszanbe pytamy milicjanta o drogę do stacji kolejowej: „a dokąd chcecie jechać?” – do Termezu; „tam nie wolno, to teren przygraniczny!” – właśnie dlatego tam jedziemy, chcemy przekroczyć granicę; „a propusk u was jest’?” – mamy wizę afgańską; „wiza nieistotna, nużen propusk, bez propuska kasjer nie sprzeda biletu do Termezu” – a gdzie można dostać ten propusk?; „nu kakże? kanieczno w Maskwie!”... [na nasze szczęście kasjer najwyraźniej okazał się nieuświadomiony, bo sprzedał bilety bez słowa]. W Termezie cena przeprawy promem przez Amu-Darję ... „85 rubli [w owych czasach, według radzieckiego kursu, było to prawie 300 dolarów!] od grupy” – wszystko jedno czy „grupa” to 100 osób z kilkoma tonami bagażu czy jeden turysta z plecakiem (no, prawda, przecież „turyści nie podróżują sami”...) – po dłuższej nerwowej bieganinie doczepiliśmy się do jakiejś grupy „doradców radzieckich” i przebyliśmy graniczną rzekę za darmo. Do Mazar-i-Szerif docieramy wieczorem, i przedewszystkim dowiadujemy się w odpowiednim „biurze” (trochę na migi, trochę po „angielsku”) o autobus do Kabulu – niestety „already gone”; kiedy będzie? – „tomorrow five”; five morning or five afternoon? – „afternoon”; trochę to dziwne że autobus wyrusza na noc, więc upewniamy się: surely afternoon? – „afternoon!”; niestety, przyszedłszy nazajutrz po południu dowiadujemy się że autobus odjechał rzeczywiście o piątej ale jednak rano, i ledwo (po długiej awanturze, z wzywaniem policji) udało nam się uzyskać zwrot pieniędzy za opłacone bilety... Przed przekroczeniem granicy pakistańsko-indyjskiej wymieniamy w oficjalnym kantorze pieniądze, poczym po drugiej stronie znowu tylko piekielna awantura uratowała nas przed... zarekwirowaniem całej nabytej sumy bo przepisy indyjskie nie pozwalają na wwóz rupii z zagranicy. Zaopatrzeni w Cejlońskie wizy zamierzamy wsiąść w Rameshvaram na prom, ale „immigration officer” żąda wymiany US$20 na każdy dzień pobytu; to jest więcej niż w ogóle posiadamy, więc znów dopiero długa i ożywiona dysputa toruje nam drogę do kraju Syngalezów! Przy wyjeździe z Indii nowa niespodzianka: nie wiedząc o od tygodnia obowiązującym zakazie wywozu naświetlonych a nie wywołanych filmów, nieopatrznie przyznałem się iż takowe posiadamy, i teraz celnik żąda ich wydania (wywołają, sprawdzą i jakoby odeślą...); prośby i argumenty nie skutkują, Jędrek (główny fotograf wyprawy) przerażony, więc – jak mawiano na przesławnym Studium Wojskowym – „jak się nie da wprost, trzeba sposobem”: ze „zrozpaczoną” miną wręczam gorliwemu stróżowi tajemnic państwowych dwa... puste filmy, kilkanaście naświetlonych pozostaje w głębi plecaka. Pierwszy (w drodze powrotnej) kontakt z Afganistanem stanowi również celnik; najwyraźniej jeszcze parę tygodni temu kozy pasał, po angielsku zna może pięć słów, a może nawet dziesięć, o swoim obecnym „fachu” ma dość bladofioletowe pojęcie; zagląda do mojego plecaka: na wierzchu sporo zapakowanych troskliwie w papier ciężkich przedmiotów; rozpakowuje jeden z nich: kamień! (Jędrek jest geologiem, mnie również minerały interesują), patrzy jak sroka w gnat poczym twardo oznajmia „pay duty!”, ja równie twardo „no duty!”, on swoje „pay!” ja „no!”, „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”; wziął kamień, pobiegł gdzieś (zapewne spytać szefa), wrócił, włożył kamień do plecaka, rozpakował następny, powtórzyło się „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”, znowu znikł, znowu wrócił; po piątym czy siódmym powrocie dał mi spokój, przeszedł do Jędrka, a zobaczywszy w pierwszej pięknie zapakowanej paczuszce również kamień, załamał się zupełnie, cisnął go z wściekłością do plecaka, wrzasnął jakieś najwyraźniej bardzo szpetne przekleństwo, i mogliśmy jechać dalej. Prom powrotny przez graniczną Amu Darię spóźnił się o dwie godziny, więc do Termezu dotarliśmy w czwartek o piątej po południu; nie mając ani kopiejki, pierwsze kroki skierowaliśmy do banku, ale okazało się że bank był czynny tylko do czwartej; gdzie poza tym można wymienić pieniądze? – nigdzie! o której bank otwierają jutro? – jutro bank nieczynny: piątek, w republikach muzułmańskich dzień wolny; a pojutrze? – pojutrze sobota, dzień wolny w całym Sojuzie; niedziela oczywiście też, a więc do poniedziałku będziemy bez pieniędzy...; cóż robić jak się nic nie da zrobić? idziemy na milicję: towariszczi, pomogitie, nie mamy pieniędzy na bilet do Duszanbe, tu jest strefa graniczna, jak nie wyjedziemy stąd w ciągu 24 godzin to nie tylko my, ale i wy możecie mieć nieprzyjemności...; milicjanci długo skrobali się w głowy i radzili co z nami zrobić, ale skutek przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania: wsadzili nas do najbliższego pociągu tłumacząc coś szeroko konduktorce, ta umieściła nas w pustym przedziale pierwszej klasy, przyniesiono nam do przedziału obiad, co godzinę lub dwie pojawiała się herbata (gruzińska; początkowo niewiele sobie po niej obiecywaliśmy – to co w Polsce można było pod tą nazwą kupić, z trudem mogło rywalizować z wywarem z zeszłorocznego siana – ale była to bodaj czy nie najlepsza herbata jaką kiedykolwiek piłem!), a gdy z niemałymi obawami (ile to nam teraz każą zapłacić? w dolarach czy zaprowadzą do najbilższej kasy wymiany?) wysiadaliśmy w Duszanbe, usłyszeliśmy tylko „doswidanija” i przygoda była zakończona!

Takich i tym podobnych przygód było jeszcze sporo – teraz można o nich z humorem opowiadać, ale „w czasie rzeczywistym” kosztowały sporo nerwów! Jak jednak widać, żadna nie miała związku z tygrysami, dakoitami, czy choćby z moskitami: bohaterem każdej z nich był urzędnik i jego „środowisko życiowe”, największa plaga nie tylko podróżnika ale i w ogóle „cywilizowanego” świata: biurokratyczne przepisy, bariery, utrudnienia – wobec tego stugłowego smoka wszystkie inne niebezpieczeństwa i trudności nie zasługują nawet na poważniejszą wzmiankę...
c.d.n.
Roman B. Hołyński
(część 12 i 4 wspomnień)

niedziela, 24 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i sprawdzaniu się przez podróże (cz.2.)


W czasie spotkania autorskiego (zobacz szczegóły) kilkakrotnie przewijał się temat wędrówek dr. Hołyńskiego po świecie. Zamieszczamy drugą część wspomnień, obejmujących okres do 1981 r. (częśc druga, po roku 1981 nigdy nie powstała). Całość miała się ukazać w wydanym przez Towarzystwo. Eksploracyjne tomiku Przemierzając świat. Opowieści podróżników (Warszawa 2000), ale Autor nie zdążył napisać swoich "migawkowych" wspomnień z tych peregrynacji. Żeby nie zginęy w szufladzie, publikujemy je na naszym blogu – jako kontynuacja rozmów w olsztyńskiej kawiarni naukowej. 

(zobacz część 1) Tymczasem jednak wędrowaliśmy z Jędrkiem (reszta „bandy” podążała inną drogą) z Nowego Sącza do Zakopanego i mój sceptycyzm znajdował potwierdzenie – hej, Przehybo, Przehybo, nigdy cię nie zapomnę: nie kończąca się mordęga niezbyt stromo ale stale pod górę, gdy każda wypukłość terenu wydawała się upragnionym szczytem aby się okazać tylko kolejnym rozczarowaniem, w końcu nocleg w deszczu (koc pod się, koc na się jako śpiwór i namiot „w jednej osobie”) przy drodze, o (jak się później okazało) dwieście metrów od schroniska... Ale nawet Przehyba ma swój koniec, i następną noc przespaliśmy już na sianie u poronińskiego górala, poczęstowani najpierw kolacją a następnie śniadaniem (pyszne świeżutkie mleko, pyszne świeżutkie masło! Ile jesteśmy winni? – A za cóż to chcecie płacić? Siana mi nie ubyło, a psez tom ksynke masła i mleka tyz nie zbiedniejem! Łostańcie z Bogiem!). Ostaliśmy z Bogiem, powędrowaliśmy do Jaszczurówki (gdzie mieliśmy bazę przez pierwsze parę lat; przez następne kilkanaście mieszkaliśmy przy Kościeliskiej Nad Potokiem, u wspaniałej, kochanej „Babci” GRONIKOWSKIej, która dbała o nas – i nie tylko – jak o własne dzieci, a gdy przychodziło do płacenia, groźnie zapowiadała że „obłupie ze skóry”, poczym kończyło się na jakiejś symbolicznej sumie albo i w ogóle na niczym), a następnego dnia wyruszyliśmy – gdzieżby? – na Giewont. I chyba tylko owej poleconej przez gościnnego gospodarza Bożej opiece zawdzięczamy że mój „czarny scenariusz” turystyki górskiej – „pół dnia w górę, pół dnia w dół, i tak w kółko” – został zrealizowany, bo „według wszelkich prawideł sztuki” droga w dół powinna trwać ... no, powiedzmy, znacznie krócej i tylko raz... Albowiem dzielnym mołojcom nie honor wracać – i to jeszcze „z takiego, ot, Giewontu!” – tą samą drogą którą weszli na szczyt, toteż postanowiliśmy zejść na stronę przeciwną, na Źleb Kirkora (o tym że był to właśnie Źleb Kirkora, i jaką sławą cieszy się zarówno on sam jak i cała północna strona Śpiącego Rycerza, dowiedzieliśmy się oczywiście dopiero później – w tamtym czasie nasza wiedza taternicka tak głęboko nie sięgała...)! Ale głupim szczęście sprzyja, i przy niewielkich stratach własnych (jedne spodnie rozdarte „na samiutkiej tyli”, i jedna odczepiona od paska i z niesamowitym łoskotem lądująca w źlebie manierka – zawierająca niestety ostatnią porcję znakomitego napoju z UNRRA-owskiego proszku; Jędrek jeszcze po latach nie mógł mi darować że, chcąc aby starczyło na powrót, nie pozwoliłem go wypić podczas drogi w górę) zdrowo i cało zjawiliśmy się wieczorem w Jaszczurówce.

Wycieczki po Polsce stały się więc „corocznością”; na szczęście ówczesne zwyczaje sprzyjały takim jak my, co to – jak owi weseli szewcy z piosenki – „nie mieli pieniędzy ale mieli czas” (teraz niestety tylko pierwszą część tej charakterystyki mogę do siebie zastosować...): istniały jeszcze Babcie GRONIKOWSKIe, u których się tygodniami mieszkało „za biezdurno”, po drogach jeździły nie zaplombowane TIR-y lecz (na ogół otwarte) ciężarówki zabierające (no, nie każda, ale jednak prędzej czy później któraś zabrała) autostopowiczów na skrzynię (a nie było ani przepisów zabraniających takiej jazdy, ani zwyczaju płacenia za nią), zawsze znalazło się bar mleczny w którym można było sobie całkiem nienajgorzej podjeść nie narażając studenckiej kieszeni na bankructwo! Od czasu do czasu „wyskakiwaliśmy” do „strefy konwencji turystycznej” na Słowację, z rzadka udało się „wychałturzyć” ogromną sumę potrzebną na wyjazd do Bułgarii. To już była egzotyka! Inny klimat, inna roślinność, inne chrząszcze, inni ludzie (barwna grupa Turczynek w Rodopach, jak z orientalnej baśni!), inne jedzenie, inna kultura (Tyrnowo! Rilski Monastir!), inne gesty (nigdy nie byłem pewien czy rozmówca potwierdza czy zaprzecza), inne zwyczaje...

Ostatniego dnia pobytu w Primorsku dwóch czujnych stróżów prawa i porządku wytropiło nasze obozowisko (dwa namioty w wyschniętym na pieprz lasku dębowym), gdy byłem w nim sam (reszta poszła do morza wykąpać się przed odjazdem); twardo oświadczyli (oczywiście po bułgarsku), że tu nie wolno i zażądali abym zapłacił jakąś obłąkaną karę i natychmiast opuścił zakazany teren. Ja na to (oczywiście po polsku), że nie rozumiem (rozumiałem...); oni znowu swoje, ja też. Stało się oczywiste, że nie mam do czynienia z poliglotami, zacząłem więc manifestować „pełne kieszenie dobrych chęci”: sprechen Sie deutsch? – brak błysku zrozumienia; do you speak English? – jak wyżej; parlez-vous français? hablan español? beszélnek magyarul? we wszystkich znanych mi i nie znanych językach – nic! Wreszcie „goworitie po russki?” przepełniło miarę: pokiwali głowami, grożnie (po bułgarsku!) powtórzyli swoje „nie wolno” i ... poszli! W Petriczu było gorzej. Ze smacznego snu pod jakimś krzakiem, około północy, zbudziło nas skierowane w twarze światło silnych lamp i ostro wykrzykiwane „wstawać!”: byliśmy otoczeni przez kilku dzielnych obrońców ludowego państwa z wycelowanymi w nas „pepeszami” (albo czymś podobnym, nie będę się upierał).

Zostaliśmy odstawieni na komisariat bułgarskiego odpowiednika naszej Obywatelskiej i posadzeni przy drzwiach z wiele obiecującym napisem „KAT” (to coprawda skrót tamtejszej milicji drogowej, ale wyglądało efektownie), pod tablicą z obwieszczeniem wzywającym obywateli do meldowania władzy o „podejrzanych elementach” nasyłanych przez imperialistów na miłujący pokój Petricz (nb. jak się okazało, rzeczywiście jakiś uświadomiony politycznie uczeń nas „zdemaskował”). Siedzimy, wstajemy, czytamy obwieszczenie, znowu siadamy – czekamy. Czekamy godzinę, dwie, trzy. Naprzeciw nas drzwi z okienkiem, za okienkiem wartownik, przed wartownikiem nasze paszporty – przegląda z namaszczeniem, kartka po kartce. Przegląda godzinę, dwie, trzy – zapewne uczy się na pamięć... Wreszcie nad ranem pojawił się jakiś komandir, zabrał nasze paszporty (biedny wartownik! chyba nie zdążył się jeszcze nauczyć...), zabrał nas, i zaczęło się przesłuchanie (ten już „goworił po russki”): kto my? skąd? po co? dlaczego nie w hotelu? – staram się odpowiadać spokojnie. Wreszcie wyszło szydło z worka: „znamy takich! dobrze wiemy czego szukacie w pasie granicznym! szpiegujecie!”. No, tego już było za wiele jak na moje zmęczone i niewyspane nerwy – ku przerażeniu Jędrka naskoczyłem na Obywatela Komendanta jak na łysą kobyłę: co do diabła? jakie szpiegostwo? jaka granica tu, w Petriczu? to my czytamy w Polsce ogłoszenia zapraszające do gościnnej Bułgarii, słuchamy peanów w radiu o wielkiej przyjaźni między naszymi narodami, a gdy przyjeżdżamy to nas aresztują i trzymają bez snu i jedzenia za to że położyliśmy się pod krzakiem? a następnie jeszcze się nam ubliża? to na tym polega bułgarska przyjaźń i gościnność? – nie pamiętam dokładnie o czym jeszcze perorowałem, ale w każdym razie moje exposé trwało co najmniej z dziesięć minut i słyszalne było zapewne rzeczywiście po drugiej stronie granicy... Pan Władza – najwyraźniej nie przyzwyczajony do roli ruganego przez aresztanta – był kompletnie zaskoczony i zdumiony: pokornie wysłuchał mojej tyrady, a gdy już wykrzyczałem co miałem do wykrzyczenia, nie tylko radykalnie spuścił z tonu, ale... zaczął się niepewnie tłumaczyć, bąkając coś o obowiązujących go rozkazach, o imperialistach czyhających na chwilę nieuwagi, itp. Potem się zresztą okazało, że pasy graniczne są [były?] w Bułgarii niezwykle rozciągliwe: w Smolanie (20 km. od granicy, ale jeszcze w pasie granicznym!) sytuacja się niemal dokładnie powtórzyła, a i w Topołowgradzie (ponad 30 km.) niewiele brakowało (tu na moje pytanie czy Topołowgrad też jest w pasie granicznym usłyszałem: no, nie, ale jest w pasie przylegającym do pasa granicznego – no comment...)!

Tak więc emocjonujących przygód nie brakowało i w socjalistycznej Europie, ale o „prawdziwych” podróżach można natenczas było tylko pomarzyć. Przez pierwsze „dolne kilkanaście” lat życia, podczas wczesnych wędrówek z książką i mapą, marzenia dotyczyły przedewszystkim Afryki: dżungle i sawanny, lwy i goryle, Arabowie i pigmeje, źli Samburu i dobrzy Wa-hima, Tarzan z Małp i Piętnastoletni Kapitan, przemożnie działali na pozbawioną oparcia w solidnej wiedzy wyobraźnię. W latach gimnazjalnych i uniwersyteckich Imperium Inków, wyprawa ORELLANy, tajemnica pułkownika FAWCETTa, zmniejszane czaszki Jivarosów, zatrute strzały Tupinambów, olbrzymie anakondy i – coraz istotniejsze w miarę konkretyzacji zainteresowań – ogromne bogactwo amazońskiej flory i fauny, stopniowo przyciągały moją uwagę w stronę Południowej Ameryki: w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych nie miałem cienia wątpliwości że jeśli jechać, to do Brazylii. Ale i tym razem „wierzenie gębie” nie wytrzymało konkurencji z „położeniem na zębie”...

Gdy przed dwudziestupięciu laty władcy naszej ludowej ojczyzny zmuszeni zostali do pewnego rozluźnienia prętów paszportowo-walutowej klatki, zaczęliśmy (oczywiście z Jędrkiem...) natychmiast kombinować jakby się do owej wyśnionej Brazylii dostać. Ale Brazylia, choć tak bliska na globusie, w przestrzeni rzeczywistej leży bardzo daleko, a już pierwsze uzyskane informacje nie pozostawiły żadnych złudzeń co do tego, że w „przestrzeni finansowej” odległość jest jeszcze większa – o wiele, wiele za duża... Cóż było robić? skoro brazylijskie progi za wysokie, trzeba poszukać niższych: w związku z wizytą szacha dużo się mówiło o przyjaźni polsko-perskiej – to też ciekawy kraj, jedziemy do Persji! Niestety, z ambasady wróciliśmy z informacją, że przyjaźń przyjaźnią a wizę dostaniemy najwcześniej za pół roku – jeśli ją w ogóle dostaniemy! Jak się nie ma co się lubi, trzeba lubić co się ma – pojechaliśmy po raz trzeci do Bułgarii...

W Sofii przy kasie biletowej przed nami egzotyczna grupa malowniczo zaturbanionych Azjatów usiłuje w kiepskiej – co zresztą najwyraźniej nie miało tu żadnego znaczenia – angielszczyźnie wytłumaczyć kasjerowi że chcą kupić bilety do Aten; wiedza lingwistyczna kasjera nie zaimponowałaby nawet owemu milicjantowi z Primorska, toteż we własnym dobrze pojętym interesie (inaczej moglibyśmy spędzić w tej kolejce jeszcze z godzinę...) musieliśmy interweniować. Pomogliśmy, następnie odbyliśmy wspólną (my jechaliśmy tym samym pociągiem, tylko nieco bliżej) kilkugodzinną podróż, i rozstawaliśmy się w ogromnej przyjaźni, z „obowiązkową” w takich sytuacjach wymianą adresów i zaproszeń. Gurbachan Singh zaprasza nas do Indii – w tamtych czasach brzmiało to jak zaproszenie od księżniczki Szeherezady do odwiedzenia Krainy z Tysiąca i Jednej Nocy! I tak też to początkowo potraktowaliśmy, ciesząc się że przynajmniej „arizońskie” okolice Melnika były osiągalne bez pomocy Lampy Aladyna...
 c.d.n.
Roman B. Hołyński

sobota, 23 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i sprawdzaniu się przez podróże (wspomnienia cz.1))

Chyba niewiele jest osób – przynajmniej wśród przedstawicieli płci męskiej – które w młodości nie marzyłyby o dalekich, egzotycznych, nasyconych przygodami podróżach: w „szczenięcych latach” niemal każdy widzi się w roli Magellana, Livingstone’a czy Amundsena. I choć później te sny o szerokim a ciekawym świecie zostają najczęściej zdominowane (albo i zupełnie stłumione...) przez pogoń za pieniędzmi, wspinaczkę po szczeblach kariery, albo po prostu przyzwyczajenie do ciepłych kapci i drzemki przed telewizorem, to jednak u niektórych „niepokój wędrówkowy” utrzymuje się przez całe życie. Te niespokojne duchy nie tworzą zresztą jednolitej grupy pod jakimkolwiek względem – prezentując ogromną rozmaitość motywacji, celów, stylów, częstotliwości i wszystkich innych „parametrów” podróżowania – nic więc dziwnego, że każdy przywozi inne wrażenia, inaczej je interpretuje, i wyciąga z nich inne wnioski. A po latach inaczej wspomina...

Pierwszą swoją egzotyczną podróż odbyłem w poważnym wieku lat kilku – nie pamiętam czy było to siedem, czy osiem, ale na pewno (do dziś mam tego świadectwa) nie więcej niż dziesięć. Była to indywidualna wycieczka z przewodnikiem, choć nie z serii Lonely Planet (wówczas jeszcze nie istniała) ani nawet Baedekera, a i nazwisko autora nie utrwaliło mi się w pamięci. Nie zachowały się w niej zresztą ani przygody jakie w trakcie tej wyprawy przeżyłem, ani szczegóły trasy, ani nawet kontynent po którym wówczas wędrowałem – a jednak była to w pewnym sensie najważniejsza podróż mojego życia: przesądziła na długie lata o sposobie spędzania wolnego (i, ku utrapieniu mojej Mamy, nie zawsze tylko wolnego...) czasu! Od tej pory bliższe lub dalsze (ale zawsze emocjonujące) ekspedycje odbywałem niemal każdego dnia (a okresami nawet po 2-3 dziennie) – trasa wiodła wzdłuż Utraty albo przez Llano Estacado, towarzyszami podróży byli kupcy, uczeni, konkwistadorzy albo handlarze niewolników, walczyłem z jaguarem albo z komarami, dwa elementy były jednak niezmienne: wędrowałem zawsze z „guide”-m w ręku, i zawsze przede mną leżał otwarty na odpowiedniej stronie atlas.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę że zarówno Karol MAY, jak Edgar Rice BURROUGHS, James Oliver CURWOOD, Władysław UMIŃSKI, Emilio SALGARI, Henryk SIENKIEWICZ, Selma LAGERLÖF, Aleksander DUMAS, i większość tych wspaniałych cicerone z którymi zwiedzałem najpiękniejszy ze światów, w rzeczywistości pisali „przewodniki” po „krainach zespolonych” – częściowo realnych a częściowo „urojonych”, jak owe liczby które nienajlepiej wspominam z lekcji matematyki – i geograficzna ścisłość nie była najważniejszym z przyświecających im celów; zawsze jednak starannie poszukiwałem każdego Tanjung Putih czy Old Squaw Creek i byłem bardzo zdegustowany jeśli mi się nie udało ich znaleźć. Niestety zdarzało się to nierzadko, w znacznej mierze dlatego że moje ówczesne atlasy niebardzo się do takich poszukiwań nadawały, toteż mapy stawały się jedną z najbardziej przeze mnie pożądanych kategorii dóbr doczesnych – i ta obsesja z czasem coraz bardziej się nasilała. Zwyczaju śledzenia akcji powieściowej (a tymbardziej czytania publikacji „poważnych”, o praktycznie zerowym „komponencie urojonym”) z rozłożoną mapą nie pozbyłem się właściwie do dzisiaj, i choć tempo „dorosłego” życia coraz bardziej ogranicza możliwości takiej lektury, to jednak i teraz, gdy tylko czas i miejsce pozwala, wyruszam w „wirtualną” podróż...

Przez długi czas palec błądzący po mapie był jedynym dostępnym (nie tylko ze względów finansowych) dalekodystansowym środkiem lokomocji, toteż na pierwszą wycieczkę po świecie realnym – z Częstochowy do Krakowa – wyruszyłem dopiero jako dziewiętnastoletni prawie-student. Była to niezapomniana przygoda: z wygrzebanym gdzieś na strychu wiekowym, zbutwiałym, rozlatującym się (całkiem dosłownie: w ciągu tych dwu tygodni szyłem go niemal codziennie – i nie były to drobne usterki...) plecakiem, z dwoma („podsiębiernym” i „nasięrzutnym”) kocami w roli śpiwora i namiotu, w rozklekotanych pepegach (to takie, co młodszym Eksploratorom zapewne nie znane, wczesnopeerelowskie „adidasy dla niebogatych”), syciłem dziarskiego ducha wspaniałymi jurajskimi widokami a mdłe ciało tak królewskimi potrawami jak wędzony boczek z cukrem lub przypalone (PRZEZ JĘDRKA!) kartofle z przesolonymi (przeze mnie...) grzybami, nocując to w komnatach zamkowych (w Ogrodzieńcu), to pod gwiaździstym niebem pustyni (Błędowskiej), to we wsławionej legendą grocie (Łokietkowej w Ojcowie). Towarzyszem tej mojej pierwszej wyprawy był Andrzej MACIEJEWSKI, z którym się przez całą drogę kłóciliśmy niemal o wszystko: o wybór trasy i o czas wstawania, o tempo marszu i miejsce noclegu, o częstotliwość posiłków i celowość kontynuowania marszu podczas deszczu; stało się to tradycją na następne ćwierć wieku: podczas każdej wspólnej łazęgi każdy z nas przysięgał sobie i duchom przodków, że „z tym wrednym typem nigdy więcej” – poczym na następną wyruszaliśmy znowu razem...

W rok później była cudowna wyprawa, już w większym towarzystwie, na „Dziki Wschód” (hej! łza się w oku kręci: przez dwa tygodnie spotkaliśmy... dwie – w tym jedna jednoosobowa – grupy turystów i nikogo więcej!): w Bieszczady. Najpierw była jazda osławionym pociągiem relacji Warszawa – Zagórz, okropna (szesnaście godzin w zatłoczonym „na sztywno” wagonie) a jednak komfortowa (przedział zajmowaliśmy sami w dziesiątkę i ... wszyscy mieli miejsca leżące: na podłodze, na ławkach, na półkach, i w „hamaku” zrobionym na poczekaniu z lin przeplecionych między półkami; bardziej luksusowo podróżowałem chyba tylko – tymże pociągiem – kilka lat póżniej, kiedyto tłok był taki że nie tylko do zarezerwowanego [!!!] przedziału, ale nawet w ogóle do jakiegokolwiek wagonu nie byliśmy w stanie się wcisnąć, a więc ... wprosiliśmy się do wagonu pocztowego i wygodnie spaliśmy na workach z listami; ech! gdzie te czasy...). Potem były przepiękne wykwiecone łąki na Połoninie Caryńskiej (tak słodkie, ogromne maliny widziałem pozatym tylko raz w życiu, na Hali – nomen omen! – Pysznej w Tatrach...), zbieranie „rewelacyjnych” (zwłaszcza dla tak „doświadczonych” entomologów jakimi my wówczas byliśmy) gatunków chrząszczy (jak emocjonujące może być to zajęcie, przekonał się Jędrek podczas solowego wypadu w dolinie Górnej Solinki, zorientowawszy się w pewnej chwili że stoi w samym środku pola minowego...), biwak nad baśniowym Jeziorkiem Duszatyńskim, nocny marsz „na azymut” do Komańczy...

Następnie towarzystwo postanowiło pojechać w Tatry – co ja się nie nawydziwiałem na ten „poroniony pomysł”: przez pół dnia leźć w górę po to tylko aby przez następne pół złazić w dół, czy można wymyślić coś bardziej bezsensownego?! No cóż, jak mawiała moja babcia, „nie wierz gębie, połóż na zębie”: Tatry (polskie) okazały się dla mnie „miłością od pierwszego wejrzenia”, przez następne siedemnaście lat nie było ani jednego roku żebym tam nie był, znałem „każdy kamień” między Bobrowcem a Łysą Polaną, zdeptałem chyba wszystkie ścieżki dostępne dla nie-wspinaczy, zwiedziłem zakątki niemal nigdy przez nikogo nie odwiedzane. Lubiłem włóczyć się po górach i w piękną słoneczną pogodę, kiedy rozglądając się ze szczytu człowiek ma wrażenie że widzi cały świat; i podczas długotrwałego dżdżu, gdy mając trochę szczęścia można przebić się przez warstwę chmur i znaleźć się ponad nią, w pełnym słońcu, z niezapomnianym widokiem na kilka najwyższych szczytów wyłaniających się ze skłębionego „oceanu”; i pod koniec okresu słoty, gdy snujące się po dolinach opary to się zwierają to otwierają, odsłaniając coraz to inne tajemnicze komnaty jakiegoś ogromnego czarodziejskiego zamku... Później niestety coraz rzadziej mogłem sobie pozwolić na spędzenie choćby tygodnia czy dwóch w Zakopanem, ale choć od tego czasu zwiedziłem spory kawałek świata i widziałem wiele różnych gór, to jednak nie mam żadnych wątpliwości: Tatry – i to właśnie północna, polska część – są najpiękniejsze!
(czytaj ciąg dalszy)

Roman B. Hołyński

wtorek, 12 czerwca 2012

Artystyczna Rezerwa Twórcza na plenerze w Bałdach

W dniach 9-10. 06. br Artystyczna Rezerwa Twórcza (nieprofesjonalni artyści, pracownicy UWM) zorganizowała  dwudniowy plener w Ośrodka Wypoczynkowego UWM w Bałdach. Było spotkanie integracyjne, malowanie, rysowanie, wierszy układanie oraz wspólne śpiewanie. Jesienią przewidywany jest drugi wernisaż.
(więcej zdjęć z pleneru)
St.Cz.