poniedziałek, 29 października 2012

Kariera frajera, czyli przyczynek do dyskusji o absurdach doktoranckich


Powszechną i nie budzącą zdziwienia bolączką wielu doktorantów w Polsce, jest ich trudna sytuacja zawodowo-finansowa. Okoliczność ta jest na tyle przykra, że dotyka doktorantów pracowitych, twórczych, dostatecznie uzdolnionych do wykonywania swojego „zawodu” i z pasją (tę grupę będę mieć na myśli w dalszej części wypowiedzi). Pewni doktoranci dostają nawet po pięć tysięcy złotych, a niekiedy i więcej. Dostają możliwości rozwoju a w konsekwencji pracę w zawodzie, a inni, którzy nie są gorsi, a niekiedy są lepsi, nie dostają za wiele, albo w którymś momencie, w inny sposób, ogranicza się im szansę rozwoju i otrzymania wymarzonej pracy, choćby około-zawodowej. Takie sytuacje mogą być wynikiem splotu najróżniejszych pozytywnych lub negatywnych okoliczności akademickich: przypadkowych – na przykład doktorant trafia do zakładu w którym może „podłączyć się” ze swymi badaniami pod duży grant, albo zajmuje się słabo subsydiowaną dziedziną; jak i nieprzypadkowych – na przykład doktorant zostaje zatrudniony w nepotycznych okolicznościach, albo doktorant pada ofiarą zniesławień, co blokuje mu możliwości rozwoju czy zatrudnienia w danym środowisku.

Czy doktoranci, znalazłszy się w trudnej sytuacji, powinni mówić publicznie o swoich problemach? Okazywać słabość i cierpienie? Przecież u tak wielu ludzi słowa „jestem słaba”, „mam problem”, „potrzebuję pomocy” czy „zostałem skrzywdzony” wywołują uczucie pogardy. Może więc właściwą postawą jest piętnowanie „użalających się nad sobą” doktorantów, za to że są egoistycznymi, niezaradnymi mięczakami i nie promują przez to postaw samowystarczalności, przebojowości, bezproblemowości, „super-mana”? Osobiście uważam, że nie jest właściwym w ogólności piętnować ich za brak takich postaw, czyli na przykład za „użalanie się”, gdyż po prostu wymienione super-postawy są, jak mniemam, postawami przez ludzi udawanymi, bynajmniej nie z powodu miłości bliźniego. Udaje się je z powodu dumy, lub ze strachu przed tym, aby inni nie wykorzystali naszych słabości. Zważywszy na fakt, że kłamstwa motywowanego troską o własną skórę nie powinno się pochwalać, być może należałoby nawet chwalić doktorantów, zamiast ganić za to, że nie udają, kiedy pokazują z całą szczerością poprzez swe narzekanie, jaka jest ich słabość, problem. Sądzę, że w uzasadnionych przypadkach, a jak postaram się naświetlić w dalszej części wypowiedzi, postawiony problem takim jest, powinno się promować, a nie powstrzymywać „narzekanie”. Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to znaczy, jak sądzę, że poparłby akcję masowego rozdawania opasek „stop narzekaniu” obywatelom państwa totalitarnego albo pracownikom czekającym od miesięcy na zaległe wypłaty. Problem zawodowo-finansowy, który dotyka wielu doktorantów sprowadza się do niezawinionego przez nich popadnięcia w irracjonalną sytuację. Przedstawię to na prostym przykładzie pewnego znanego mi doktoranta. Człowiek ten od czasu liceum podejmował pracę w okresach wakacyjnych. Przez dziewięć lat z rzędu imał się rozmaitych, „byle jakich” (termin ten wyjaśnię za chwilę) zawodów, także nie raz "na saksach". Było to ciężkie doświadczenie i właśnie po to zaczął zdobywać kwalifikacje (studiował), aby nie musieć robić tego samego kiedy będzie mieć trzydzieści lat. Doktorant ten od czterech miesięcy bezskutecznie poszukuje pracy około-zawodowej. Niektórzy polecają mu – „znajdź cokolwiek, pogódź się z tym, że takie są realia”. Wcześniej postarał się o bardzo dobre wykształcenie, dodatkowe kursy i nienajgorszy dorobek naukowo-organizacyjny. Nie uważa się on za geniusza w stylu: "Kim to ja nie jestem! Mam podjąć teraz byle co?". Jednak po bez mała dziesięciu latach rzetelnego studiowania myśli sobie, że zaangażowane studiowanie przez dziesięć ostatnich lat, po czym podjęcie niechcianej pracy, dla której uniknięcia studiowało się wszystkie te lata, byłoby absurdem, na który nie może się zgodzić.

Niektórzy mogą być zbulwersowani, że nasz doktorant nie chce podjąć „byle jakiej pracy”. Mniemać mogą, że obraża w ten sposób tych, którzy taką pracę podejmują. Warto zatem dla odparcia takiego zarzutu wyjaśnić, co rozumie on pod hasłem „byle jaka praca”. Oznacza ono tyle, co praca niezgodna z osobistym systemem wartości, zainteresowaniami, zdolnościami. Ta sama praca może dla jednego być wymarzoną, a dla innego byle jaką. Dla niejednego maturzysty „budowanie” będzie lepszym od „studiowania”, dla niejednego magistra „prezesowanie” będzie lepszym od „nauczania”, a dla niejednego doktoranta powyższe stosunki będą przedstawiać się odwrotnie. Byle jaka praca, to praca, która dla określonego człowieka jest bezsensem. Dla jednego bezsensem będzie pisanie pracy doktorskiej, a dla kogoś innego – telefoniczna sprzedaż usług bankowych.

Jeszcze inni mogą odczuwać oburzenie i zadziwienie tym, jak można studiowanie na uczelni wyższej traktować jako zajęcie służące zdobywaniu kwalifikacji zawodowych. Zniesmaczony tym człowiek może myśleć: „przecież studia to nie szkoła zawodowa!”. Ma on rację i zarazem się myli. Ma rację o tyle, o ile dla niego mogą one faktycznie nie pełnić funkcji nadawania zawodowych kwalifikacji. Może on postrzegać studia jako okazję do: rozrywki, zajmowania się swoim hobby, zdobycia „papierka” (to co innego niż kwalifikacje), odsunięcia w przyszłość konieczności pełnoetatowej pracy, etc. Myli się o tyle, o ile weźmiemy pod uwagę dwa fakty. Po pierwsze, istnieją ludzie, którzy mają inne od wymienionych wyżej, podejście do studiów, a kierunek, który wybrali, traktują jako swoiste „powołanie” i przygotowywanie do przyszłego zawodu. Po wtóre, obiektywnie patrząc, na większości kierunków studiów są przedmioty, które uczą wyspecjalizowanej (swoistej dla określonych zawodów) wiedzy i umiejętności. Nadawane absolwentom tytuły „magister” czy „inżynier” zwą się tytułami zawodowymi. Nazwa „specjalista” (np. specjalista ochrony środowiska) w opisie kompetencji absolwenta także sugeruje, że chodzi o kwalifikacje do określonego zawodu. W szczególności studia trzeciego stopnia mają charakter „zaawansowanej szkoły zawodowej”, zważywszy na fakt, że uczy się na nich wielu skrajnie wyspecjalizowanych umiejętności, zaawansowanej wiedzy, metod i aparatu pojęciowego określonej, wąskiej grupy „zawodowców”. Rzecz jasna są też studia, które zasadniczo nie są wprost ukierunkowane na wyszkolenie w określonym zawodzie. Takimi będą na przykład filozofia, czy zarządzanie. W przypadku takich kierunków, jak mniemam, to student rozstrzyga, czym one dla niego będą.

Niektórzy doktoranci których znam, znajdują się w trudnych sytuacjach finansowo-zawodowych wiedząc jednocześnie, że obiektywnie nie są gorsi (a niekiedy są lepsi) od tych, którzy mają etat w jakiejś pracy około-zawodowej, albo otrzymują po pięć tysięcy stypendium miesięcznie. Dla tych właśnie wartościowych doktorantów, którzy po prostu mieli/mają pecha lub padli ofiarą złej woli, pocieszeniem i wezwaniem do wytrwałości niech będzie stare sprawdzone przysłowie: artysta głodny jest bardziej płodny. Grunt, to nie tracić do wykonywanej przez siebie pracy naukowej takiego podejścia, jakie ma artysta do tworzonego przez siebie arcydzieła.

(na zdjęciu absolwenci "konserwatorskiej ochrony przyrody" z Mistrzem profesorem Leszkiem Kucharskim, Wydział Biologii i Ochrony Środowiska, Uniwersytet Łódzki, 2008)

Adam Paweł Kubiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.