sobota, 4 sierpnia 2012

Wikiespedycja, kawiarnia i biały sznureczek

Wakacje to okres wycieczek i podróży. Ciekawsze jest jednak podróżowanie, gdy ma się cel i ukierunkowaną uwagę. Wtedy więcej dostrzega się szczegółów, więcej się doczytuje i dopytuje "miejscowych". Przykładem takiej ukierunkowanej fotograficznie i zabytkowo wycieczki jest wikiespedycja na Warmię i Mazury.

Kawiarnia Literacka i Filmowa nie jest czynna w czasie wakacji. My także zawiesiliśmy kameralne spotkania z nauką i naukowcami na czas sezonu urlopowego. Jednak wyjątki potwierdzają regułę. W ostatni piątek KLiF był miejscem spotkania z wikipespecycją 2012. Uczestnicy zostali zaopatrzeni w pokaźną literaturę, napojeni wodą oraz obwiązani białymi sznureczkami (czytaj o tej akcji).

W nieformalnych spotkaniach zbieramy pomysły i inspirację na kolejny rok akademicki. Pojawiają się nowe propozycje i zapraszani jesteśmy w nowe miejsca. Tymczasem jednak zwiedzamy miejsca rozsiane po Polsce i regionie.

Zapraszam do nadsyłania swoich przemyśleń, propozycji i relacji z odkrywania miejsc przyjaznych dla kameralnych spotkań z nauką i naukowcami.

więcej zdjęć ze spotkania i relacja z wikiespedycji.

Stanisław Czachorowski

wtorek, 31 lipca 2012

Swoiście synkretyczna kawoksięgarnia czyli co kryje Tajemnica Poliszylena

Rozmyślając o relacjach międzyludzkich we współczesnym świecie i bosych książniczka, wybrałem się na popołudniowy spacer. Idąc Starą Warszawską w kierunki Starówki, pomyślałem "jaka szkoda, że księgarnie będą już zamknięte". Pora była dość późna, sklepy o tej porze są zamykane. Kiedy więc człowiek zapracowany ma okazję zrobić zakupy, nawet te księgarskie? Korzystać z internetu lub szybko biec po pracy na zakupy? Korzystać z galerii handlowych z ubogimi księgarenkami i raczej ofertą popkulturową? Lub korzystać z chwilowych przerw w podróży - bo na dworcach kąciki z prasą są otwarte dłużej?

Może dlatego czas wolny celebrujemy w galeriach handlowych, zamieniając je w konsumpcyjne świątynie? Zakupy w galerii są pretekstem do wyjścia z domu i spotkania się z ludźmi. A że jesteśmy bardziej konsumentami niż istotami społecznymi, zakupami tłumaczymy przed samymi sobą wyjście do przestrzeni publicznej. Relacje zastąpione zostały transakcjami (niepotrzebnymi transakcjami i obrastamy w zupełnie niepotrzebne "śmieci")? A gdyby tak księgarnie dostosowały się do czasu wolnego i były czynne wieczorami? Tak rozmyślając dotarłem do nietypowej ni to księgarni ni to kawiarni "Tajemnica Poliszynela". I uświadomiłem sobie, że to o czym myślę  już jest! Jakżesz mogłem zapomnieć o tej kawoksięgarni, rozpisując się o zmianie funkcji bibliotek i księgarni?

Tajemnica Poliszynela jeszcze bardziej się zmieniła. Pojawił się letni ogródek. Z ulicy Prostej słychać muzykę ulicznego grajka. Przecudny klimat kulturowy. I możliwość zakupienia książki nawet wieczorem. Menu w formie gazety. Na dodatek nie trzeba kupować, można pooglądać, poczytać, także różnorodną prasę. Moją uwagę przykuło pisemko studentów UWM "Tworzywo".

"Witamy w świecie  wiecznych optymistów (...) w królestwie kawy, lodów i szeleszczących, książkowych kart". Współczesność mocno zaakcentowana nie tylko jakimś hybrydowym połączeniem księgarni, czytelni i kawiarni, ale i dostępem do otwartego internetu. Ba, nawet nie trzeba mieć własnego laptopa. Moją uwagę przykuło duże nawiązanie do lokalności, widoczne i w ofercie wydawniczej jak i pamiątkach do kupienia. A przede wszystkim przez oferowanie produktów "sprawiedliwego handlu". Widać, że koncepcja tego miejsca wynika z głębokiego przemyślanie i wnętrza a nie powierzchownej mody. Fair trade to także odbudowywanie dobrych relacji w wzmacnianie lokalności, nawet tej dalekiej.

Dyskretna aluzja do wiejskich klubokawiarni (kawoksięgarnia) dobrze oddaje klimat tego miejsca. Miejsca, gdzie organizowanych jest wiele spotkań z pisarzami, twórcami, podróżnikami, oraz gdzie czyta się książki na głos. Tajemnica Poliszynela nie jest efemerydą i wyjątkiem, jest znakiem czasu zmieniającej się przestrzeni publicznej, w której coraz bardziej poszukujemy miejsc do spotkań i odbudowywania relacji a nie do zawierania transakcji.

Stanisław Czachorowski


poniedziałek, 30 lipca 2012

Bose książniczki z białym sznureczkiem, czyli słów kilka o bibliotekach i księgarniach w przestrzeni publicznej

Księgarnia czy biblioteka to nie jest tylko magazyn z książkami do kupienia lub wypożyczenia. To ważne w przestrzeni publicznej miejsce spotkań międzyludzkich. Już sama książka jest forma spotkania człowieka z człowiekiem. Formą pośrednią, niejako zastępczą, przekraczająca czas i miejsce.

W dobie zanikających realnych kontaktów międzyludzkich oraz niekomercyjnych miejsc spotkań, wymyślamy sobie miejsca zastępcze. Nie mamy okazji pogadać z sąsiadami na ławce pod blokiem, to idziemy do sklepu i tam na kasjerce wyładowujemy swoje żale i frustracje. A w księgarni czy bibliotece próbujemy dyskutować z personelem lub innymi klientami. Pretekstem może być książka... Czytelnicy często bibliotekarzom opowiadają swoje losy i swoje życie. Księgarz czy bibliotekarz jako spowiednik, przyjaciel i psychoterapeuta? Tak.

W tym sensie biblioteka czy księgarnia staje się coraz bardziej miejscem spotkań. W dobie kryzysu czytelniczego i groźby zamykania bibliotek czy księgarń, dostrzeżenie tej funkcji spotkaniowej w przestrzeni publicznej jest szansą na przetrwanie (ekonomiczne). Bo tak na prawdę nie ma kryzysu czytelniczego - po prostu czytamy inaczej: czytamy na ekranie, e-booku, smartfowie czy telefonie komórkowym. A na półkach księgarskich obok nośnika papierowego pojawiają się audiobooki, płyty CD czy e-booki. Coraz więcej można kupić przez internet. Po co więc przychodzić do księgarni czy biblioteki? Może przede wszystkim po to, żeby spotkać się z ludźmi i mieć rzeczywiste kontakty a nie tylko wirtualne. I jeszcze jedną kwestę warto przypomnieć, słowo pisane jest tylko zastępczą formą komunikacji. Pierwotną forma było słowo mówione. W dobie rozwoju technologii cyfrowych ponownie słowo mówione odzyskuje popularność.

Ale wróćmy to bosych książniczek. Z wielką przyjemnością lubimy patrzeć na beztroskie i "bezcelowe" figle małych piesków czy kotków. Biegają i skaczą, czasem nieporadnie, z tryskającą radością życia. Ta sama "bezcelowa" radość cechuje ludzi młodych. Zabawa połączona z kreatywnością. Także w zakresie zabawy intelektualnej. Jednym z przykładów jest akcja "stop narzekaniu", zapoczątkowana przez pracownice olsztyńskiej księgarni Książnica Polska (sam pomysł przyszedł z Krakowa). Biały sznureczek jest zewnętrzną forma tej happeningowej zabawy. Prosty pomysł, ale oddający ducha kreatywności i radości życia. Oraz spotkaniowej funkcji samej księgarni. Dlaczego książniczki a nie księżniczki? Bo od "Książnicy", a nie księżniczki. Cieszenie się światem, nawet jak w trakcie spaceru buty się rozpadną... To przykład dlaczego wykształcenie jest ważne. Uniwersytet to nie tylko szkoła zawodowa, ale miejsce gdzie powinno się zrozumieć świat i nauczyć dobrze i szczęśliwie żyć (czytaj więcej na ten temat).

W Książnicy Polskiej jest Kawiarnia Literacka i Filmowa, małe kino, są organizowane spotkania z autorami, ale i mała galeria (jak na zdjęciu wyżej). I nie jest to żaden wyjątek. W holu biblioteki na Starówce jest funkcjonująca od lat galeria oraz półka bookcorssingowa, a obok kawiarenka. W Księgarni Rolniczej i Podróżniczej pokazywane są piękne zdjęcia z różnych podróży (galeria w witrynie). W uniwersyteckiej bibliotece od razu zaplanowano sale wykładowe, księgarnię, kawiarnię i dużo miejsca wystawowego. To tam odbywają się wykłady otwarte, Olsztyńskie Dni Nauki czy Europejska Noc Naukowców. To jest już w zasadzie norma - księgarnie i biblioteki stają się coraz bardziej funkcjonalnymi miejscami spotkań. W wielu kawiarniach pojawiają się półki z książkami... do poczytania. A więc tradycyjne miejsca do spotykania także stają się w jakimś sensie małymi czytelniami i bibliotekami.

Nasze kameralne spotkania z nauką i naukowcami, odbywające się w przestrzeni pozaakademickiej, w pozornie nietypowym miejscu - w kawiarniach, nie są więc czymś nadzwyczajnym. Są raczej czymś oczywistym we współczesnym świecie z niedosytem spotkań w realu. Człowiek to istota społeczna.

Z wielkim żalem możemy obserwować zamykanie małych bibliotek wiejskich i małomiasteczkowych oraz likwidację prowincjonalnych księgarni. Zapomina się, że te obiekty są ważnymi elementami przestrzeni publicznej i miejscami spotkań. Lokalnym władzom potrzeba większej wyobraźni, aby zobaczyły bibliotekę nie tylko jako pomieszczenie z książkami. Potrzeba także wykształconych, odważnych i kreatywnych bosych książniczek z białymi sznureczkami, które pokażą tę dodatkowa funkcje księgarni i bibliotek.

Stanisław Czachorowski

piątek, 27 lipca 2012

Warmińsko-mazurska wikiespedycja poszukuje fotografów

Stowarzyszenie Wikimedia Polska organizuje w sierpniu po raz czwarty Wikiekspedycję, czyli wyprawę do jednego z regionów Polski, mającą na celu zebranie dokumentacji fotograficznej, która posłuży do zilustrowania haseł w Wikipedii. W tym roku wybieramy się do województwa warmińsko-mazurskiego - teren działań jest ograniczony od zachodu przez Górowo Iławieckie i Olsztyn, a od wschodu przez Gołdap i Ełk (szczegóły można znaleźć tu: http://pl.wikimedia.org/wiki/Wikiekspedycja_2012/p%C3%B3%C5%82nocna

W związku z dużą liczbą zabytków na terenie naszego działania szukam pomocy lokalnych fotografów, którzy mogliby się do nas przyłączyć, by posłużyć jako przewodnicy. Zależy mi zwłaszcza na mieszkańcach następujących miejscowości:
* Barczewo
* Bartoszyce
* Biskupiec
* Dobre Miasto
* Ełk * Giżycko
* Gołdap
* Górowo Iławieckie
* Jeziorany
* Kętrzyn
* Lidzbark Warmiński
* Mikołajki
* Mrągowo
* Olecko
* Reszel
* Ryn
* Sępopol
* Srokowo
* Węgorzewo
 Jeśli ktoś z Was mieszka w tych miejscowościach, bądź ma w nich fotografujących znajomych, dajcie znać. Jest szansa na wykonanie fajnych fotek w miłym towarzystwie, a także na zaistnienie w Wikipedii i mediach. Ja ze swojej strony gwarantuję przeszkolenie z wgrywania zdjęć do repozytorium wolnych zasobów Wikipedii - Wikimedia Commons  i umieszczania zdjęć w Wikipedii, a także nieco gadżetów związanych z Wikipedią.

Jeśli ktoś planuje spędzać urlop na Warmii lub Mazurach w terminie 3-12.08 i miałby ochotę "pofocić", jest również jest mile widziany.

Adam Kliczek (CLI)
fotograf, redaktor Stowarzyszenie Wikimedia Polska / Wikipedia tel. (+48) 519-520-107 http://pl.wikipedia.org/wiki/Wikipedysta:CLI

(fot. S.Cz., Rezerwat Las Warmiński)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Na dziedzińcu płockiej kamienicy

Czy na podwórku starej, czynszowej kamienicy mogą odbywać się kameralne spotkania z nauką i wiedzą? Mogą i się odbywają. W jednym takim spotkaniu uczestniczyłem 19 lipca 2012 r.. Kamienica jest stara i secesyjna, ale pięknie odnowiona. Mieści się tu obecnie Muzeum Mazowieckie w Płocku z przepiękną wystawą secesji. A dawne podwórko zamienione jest w przecudne patio i odbywają się tu liczne spotkania i koncerty. Dawne środowisko mieszczańskie, tak jak w XIX wieku, ponownie ożywa naukowymi poszukiwaniami. Pierwsze Towarzystwo Naukowe Płockie powstało już w 1820 roku. Po wielu perypetiach dziejowych funkcjonuje do dziś i wydaje m.in. "Notatki Płockie".

Przełom XX i XXI wieku obfituje w powstawanie nowych, regionalnych ruchów naukowych. Powstają regionalne towarzystwa naukowe, ruchy społeczne, inicjatywy kulturalne. Na nowo odradzają się pisma naukowe i strony internetowe, które tak jak w XIX wieku dokumentują historię, przyrodę, próbują obiektywnie opisywać świat. Można powiedzieć, że jest to renesans literatury faktu.

Lipcowe spotkanie w Muzeum Mazowieckim w Płocku poświęcone było promocji drugiego numeru czasopisma popularnonaukowego "Nasze Korzenie" (jeszcze inne spojrzenie na to spotkanie). Omówieniu zawartości pisma towarzyszył krótki wykład Krzysztofa Zadrożnego pt. "Pułkownik Kajetan Wawrzyniec Balicki (1782-1846)" oraz pokaz filmu "Sobocińskie guziki". W filmie, jako przyrodnika, zainteresowały mnie muszle mięczaków, wykorzystywane do produkcji guzików. Resztki tych muszli jeszcze w dużym stopniu się zachowały. Jest to interesujący materiał, pozwalający na retrospektywną analizę mięczaków okolic Sochocina. Z łatwością można zidentyfikować gatunki, w tym skójkę gruboskorupkową. Rewelacyjny materiał badawczy.... i zupełnie inny punkt widzenia niż autorów filmu, zorientowanych na historię i rzemiosło.

Wspomniane czasopismo wydawane jest przez Muzeum Mazowieckie. Być może stanie się swoistym kondensatorem różnych inicjatyw, dokumentujących zmieniający się świata wokół nas. "Nasze Korzenie" poświęcone są przyrodzie, historii i kulturze północno-zachodniego Mazowsza (Płockie, Sierpeckie, Płońskie, Gostynińskie). Za pół roku kolejna promocja kolejnego numeru i... znakomita okazja na kameralne spotkanie z nauką na podwórku.

Naukowe zainteresowania mogą ożywić każde, nawet zapyziałe i banalne podwórko.

Stanisław Czachorowski

poniedziałek, 16 lipca 2012

Drugi wernisaż Artystycznej Rezerwy Twórczej

Szanowni Państwo, wzorem roku ubiegłego zwracamy się do Państwa z propozycją wzięcia udziału w II Wernisażu Grupy A*R*T (Artystyczna Rezerwa Twórcza, artystów nieprofesjonalnych UWM w Olsztynie). Planujemy wystawę naszych prac w dniu Święta Edukacji Narodowej (14.10.2012 r.) w holu Biblioteki Uniwersyteckiej. Patronat nad wystawą objął JM Rektor-Elekt UWM prof. dr hab. Ryszard Górecki, Senator RP.


Zespół organizacyjny II Wernisażu tworzą: Marzena Baniel, Maria Fafińska, Magdalena Wyspiańska, Aleksander Wołos, Marian Michałowski i Stanisław Czachorowski. Jak sprzed roku, myślą przewodnią wernisażu jest prezentacja dorobku artystycznego – pracowników oraz emerytów UWM. Forma i technika pracy jest dowolna: obrazy olejne, akwarele, rysunek, grafika, malowanie na szkle, rzeźba, ceramika, haft (malowanie igłą), metaloplastyka itp.

Po zakończeniu wystawy (20XII 2012 r.) staraniem komitetu organizacyjnego będzie wydanie albumu zawierającego jedną lub dwie prace każdego z uczestników wystawy wraz z krótką notką o autorze i jego dorobku twórczym. Współudział w wydawnictwie albumu zadeklarowało Stowarzyszenie Absolwentów UWM oraz ZNP.

Zgłoszenie udziału do 25.09.2012 r. wraz wyszczególnieniem tytułów prac prosimy przesłać pod adresem: Antoni Jarczyk, Olsztyn-Kortowo, ul. Oczapowskiego 5, p. 357 lub na adres mailowy: jarant@uwm.edu.pl (tel. 89 523 35 69).

Pierwszy wernisaż zintegrował nasze środowisko twórcze a obecnie, mamy nadzieję, że zainspiruje także innych. Mamy realną szansę, by nasze wystawy na trwale wpisały się w kalendarz uniwersyteckich wydarzeń kulturalnych.

 W imieniu Komitetu Organizacyjnego Antoni Jarczyk


( czytaj także informację o plenerze w Bałdach)

 Karta zgłoszenia na wernisaż 
Imię i nazwisko……………Wydział………………………
Adres pocztowy………………………………….. E-mail:…………………………………….Nr telefonu kom………………………………
Pracownik emerytowany, naukowo-dydaktyczny, techniczny (właściwe pokreślić).
Zgłaszam prace z zakresu: malarstwa sztalugowego, malarstwa na szkle, rzeźby w drewnie, rzeźby ceramicznej/gipsowej, haftu i aplikacji (podkreślić), inne…………………………..
Tytuły prac: 
1………………………………………………………… 2…………………………………………………………. 3……………………………………………………….. 4……………………………………………………….
 Liczba prac zależy od ich wielkości i sposobu ekspozycji. Prace drobne i małe mogą być umieszczone w gablocie wymiarach półek 80x30cm. Przewidujemy dwie półki dla jednego autora. Liczba dużych prac malarskich (np.80x120cm i większe) może wynosić 4-5. Prace prosimy dostarczyć w dniu 11.10.2011 r. o godz.12oo do holu Biblioteki Uniwersyteckiej(Ip.). Będziemy wspólnie przygotowywać ekspozycję. Prace malarskie i grafiki powinny być w ramkach lub w antyramach. Wpisowe wynosi 50 zł dla osób pracujących i 20 zł dla emerytów. Należy adresować na: Stowarzyszenie Absolwentów UWM, ul. Heweliusza 12, 10-718 Olsztyn, nr konta:42 2030 0045 1110 0000 0045 1660 z dopiskiem imię i nazwisko oraz „wernisaż”).

Jeśli Autor wyraża zgodę na zamieszczenie krótkiej notki biograficznej w planowanym albumie, prosimy o przygotowanie jej z uwzględnieniem następujących danych: 1) dane osobowe (imię, nazwisko, miejsce pracy); 2) tematyka prac; 3) udział w wystawach (stałych, plenerowych/indywidualnych, grupowych); 4) motywy twórczych inspiracji. Notka nie powinna przekraczać ½ strony A4, w edytorze Word; tekst złożony czcionką typu Times New Roman, wielkość 11 pkt. Członkowie Grupy A*R*T proszeni są by na wystawę przygotować prace, które nie były wystawiane podczas I wernisażu. W notce biograficznej prosimy szerzej opisać ostatni rok działalności twórczej. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do redakcji przesłanych tekstów.

niedziela, 8 lipca 2012

Wielu poszukujących chce rozmowy...

Olsztyńska kawiarnia naukowa nie jest wyjątkiem. Potrzeba spotykania się i otwartego dyskutowania o świecie, o odkrywaniu jego tajemnic, jest powszechna. Zwłaszcza wśród młodych ludzi (młodych duchem) i poszukujących, ciekawych wszystkiego. Przykładem jest inicjatywa studentów z kilku kół naukowych Uniwersytetu Śląskiego. Niedawno i przypadkiem trafiłem na ich blogową stronę

Jak sami o sobie piszą: "Jesteśmy przede wszystkim ludźmi zafascynowanymi – często marginalizowaną – możliwością ROZMOWY odległych dziedzin nauki. Wychodzimy na margines dzierżawionych kodów, nie po to jednak by coś unifikować, ale też nie w celu przypuszczenia ataku. Bardziej dla nas pożądane zdają się być migotliwe przeskoki iskry między naszymi językami, te dowody odległej i z dawna nie goszczonej przyjaźni."

Poszukiwania interdyscyplinarne i wychodzenie poza wąskie koleiny własnych dyscyplin jest pouczające. Można wtedy odkryć, że pod podobnymi słowami kryją się zupełnie inne światy: czym się różni genologia i genetyka, ekonomia i ekologia, fenetyka a fenologia, asertoryczność a asertywność?

Śląscy studenci starają się "wyczulić na pewne subtelne możliwości wyzyskania osiągnięć nowej (XX/XXI wiecznej) fizyki (ale także chemii, biologii, matematyki, informatyki, itp.) w analizie i interpretacji tekstów literackich, ale także w dążeniach w drugą stronę. Interesuje nas także literaturoznawcze/filologiczne spojrzenie na tekst, kulturę, system znaków i znaczeń oraz stosunek do przedmiotu w badaniach fizyków i przedstawicieli pozostałych wymienionych dziedzin. Natomiast patrząc na możliwości filologa we własnej dziedzinie, widzimy potencjał zbudowania pewnej nowej metody działań. Bez żadnych deklaracji próbujemy łączenia różnych składników jak laboratorium – może zrodzi się nowa jakość z tego spotkania science i literaturoznawstwa? Już sama tylko fizyka daje mnóstwo narzędzi mówienia o świecie – dla nas także, choć nie tylko o “świecie” zapisanym."

Co może łączyć fizyka z chemikiem czy filologiem? Przede wszystkim ciekawość świata i otwartość na poznanie, otwartość na inne sposoby myślenia i poszukiwanie interdyscyplinarnej inspiracji.

Naukowcem się nie jest - się bywa. W tych chwilach otwartego poszukiwania. Bywa się naukowcem niezależnie od uzyskanych tytułów, miejsca zatrudnienia czy zajmowanego stanowiska... Spotykając się od czasu do czasu w olsztyńskiej kawiarni naukowej (wędrującej po różnych miejscach), chcemy przez moment być naukowcami poszukującymi tajemnic świata i poszukującymi innych ludzi. Do takich kameralnych spotkań z nauką i naukowcami zapraszać będziemy ponownie jesienią, gdy powrócimy z wakacji i zaczniemy kolejny rok akademicki.

St. Czachorowski

wtorek, 3 lipca 2012

Otwarci na spotkania i dialog

Formuła kameralnych spotkań z nauką i naukowcami w olsztyńskiej kawiarni naukowej zakłada życzliwe otwarcie się na dyskusje i różnorodne opinie. Organizujemy spotkania w kawiarni i dyskusję internetową na blogu z ciekawości na innych a nie z chęci arbitralnego pouczania i komunikowania. W dialogu uczymy się sami, w dialogu dojrzewają nasze myśli.

Tyle tytułem wstępu i usprawiedliwiającego wyjaśnienia. Teraz pora na polemikę i zdanie odrębne w stosunku do głosu p. Henryka Zajdla (Czy zawsze wiemy o czym chcemy dyskutować). Czasem wiemy o czym chcemy deliberować, bo temat spotkania jest określony, czasem nie wiemy - bo chcemy się po prostu spotkać i nieskrępowanie poszukiwać. Owszem, jest pewien dystans między środowiskiem naukowców a dziennikarzami i są wzajemne nieporozumienia (o czym pisaliśmy wielokrotnie i  dlatego organizujemy spotkania, aby te rowy nieporozumień zasypywać), ale daleki jestem od dzielenia na "dobrych i mądrych" naukowców i "złych oraz głupich" dziennikarzy (czy polityków).

Nieporozumienia w części biorą się z niedostrzegania różnicy stylów wypowiedzi. Wystarczy zerknąć do podręczników akademickich, aby zauważyć, że całość piśmiennictwa dzieli się na różne gatunki: literaturę piękną, literaturę naukową, literaturę popularnonaukową, dziennikarstwo i piśmiennictwo użytkowe. To są style wynikające z funkcji. W literaturze pięknej na przykład nacisk położony jest na estetykę języka, w literaturze naukowej - na precyzję i jednoznaczność (kosztem przejrzystości i komunikatywności). Dziennikarstwo jest  w wielu aspektach zbliżone do literatury naukowej, bo ma za zadanie obiektywne opisywanie rzeczywistości. Niemniej różnice w formie wypowiedzi i stylu pracy pozostają. Nie można ich nie dostrzegać. Tak jak trudności w porozumieniu się między Polakiem a Czechem - czeski nas śmieszy, polski u Czechów wypada wulgarnie. Wystarczy jednak zauważyć, że mówimy podobnymi ale różnymi językami i wykorzystanie tłumacza, aby nieporozumienia zniknęły. Owa śmieszność czy wulgarność wynika z odmienności języka a nie charakteru tej czy innej nacji. Podobnie z gatunkami literackimi - są pozornie podobne, a przecież różne. Bez kulturowego translatora łatwo o nieporozumienie i fałszywe osądy.

Krytykowany przez p. Henryka Peter Watts... jest naukowcem z krwi i kości! Przy okazji jest także felietonistą i pisarzem SF. Jest więc zarazem tym "dobrym" naukowcem i tym "złym" felietonistą ("i jemu podobnymi"). W pełni podzielam opinię Petera Wattsa, że naukowcy w swoim szkoleniu zawodowym oduczani są przejrzystego i klarownego pisania. Polecam sięgnąć do felietonów Wattsa, aby dokładniej zapoznać się z jego trafną argumentacją. Ze swojej strony zaznaczyłem jedynie, że ta różnica w pisaniu wynika z kształcenia do zupełnie innego stylu pisarskiego.

Nie dzieliłbym także naukowców na tych dobrych i złych. Bardziej skupiałbym się na miejscu wypowiedzi i funkcji danego gatunku literackiego. Udana współpraca naukowców z dziennikarzami możliwa jest wtedy, gdy obie strony zdają sobie sprawę z odmienności stylów i potrafią empatycznie wczuć się w położenie drugiej strony. Naukowcy nie boją się tyle dziennikarzy co reakcji własnego środowiska.
Owszem, w swojej wieloletniej praktyce spotykałem także dziennikarzy traktujących swojego rozmówcę-naukowca bardzo instrumentalnie, jako ozdobną paprotkę. Ale jest to przywara ogólnoludzka, nieobca i naukowcom. Spotykałem i spotykam także wielu rzetelnych i znakomitych dziennikarzy. Z tymi na pewno warto współpracować, bo razem można osiągnąć znacznie więcej, uzupełniać się i dopełniać.

Parafrazując słowa Pawlaka z "Samych swoich": ludzie nie dzielą się na naukowców i dziennikarzy, nauczycieli czy polityków, ale po prostu na mądrych i głupich, na życzliwych i otwartych oraz na agresywnie zamkniętych i zarozumiałych, na empatycznie dostrzegających innych i na pouczających bezdyskusyjnie. I na dodatek ludzie zmieniają się, nawet jeśli popełniają błędy. Piętnujmy więc błędy a nie ludzi.

A letnią i wakacyjną porą zachęcamy do otwartych na ludzi podróży i dyskusji na blogu. Internet nie zastąpi co prawda  kameralnych spotkań twarzą w twarz, ale może je uzupełniać i dopełniać. Jesienią, wraz z nowym rokiem akademickim, znowu zasiądziemy przy kawiarnianym stoliku. Czasem z pomysłem i sprecyzowaniem tematem spotkania, czasem pozwolimy popłynąć inspiracji i kreatywnemu ucieraniu się poglądów. Bo ciekawi jesteśmy świata i ciekawi opinii i zainteresowań innych. Bez względu kim są z zawodu. W poznawaniu i odkrywaniu świata wszyscy po części jesteśmy naukowcami.

Stanisław Czachorowski

poniedziałek, 2 lipca 2012

Czy zawsze wiemy o czym chcemy dyskutować?

Prof. Czachorowski zasugerował, że moją polemikę do jego wpisu widziałby na blogu Copernicanum. Po zastanowieniu postanowiłem taki wpis przygotować i zatytułować jak wyżej. Trochę to trwało, bo wysłanie komentarza bezpośrednio do autora to można było traktować jak wymianę pozdrowień przy spotkaniu na ulicy, ale wpis na blogu to już jest jak wizyta u nowych sąsiadów, trzeba się trochę przygotować, aby "nie podpaść" już od pierwszego wrażenia.

Moja polemika dotyczyła wpisu z 9 lutego 2012 zatytułowanego "Dziennikarze i naukowcy - trudne relacje i miłość z zadziorami", ale była też częściowo sprowokowana późniejszym wpisem z 25 czerwca 2012 "Czy naukowcy potrafią pisać ? (cz. 3.) i dlaczego zostają naukowcami?", przy czym, w tym drugim przypadku jest to właściewie komentarz do uwag Wattsa a nie profesora Czachorowskiego (chociaż z kontekstu wynikałoby, że zgadza sie z Wattsem). Oba wpisy korzystają ze steorytypowych ogólnikowych określeń, które pozwalają na dowolną interpretację. Wszyscy, którzy świadomie wdają się w polemiki znają rady Schopenchauera "atakujesz -wchodz w szczegóły, bronisz sie -uciekaj w ogólniki". (Może akurat nie wszyscy znają rady Schopenchauera ale podświadomie z nich korzystają). Istnieje w obiegu ciekawa uwaga (nie wiem czyja), że jeżeli jakieś sformułowanie dotyczy wszystkiego to znaczy, że dotyczy niczego. Może wiele osób będzie zaskoczonymi ale takimi słowami są określenia: dobry, dobrze, zły, źle, które bez dodatkowego określenia na czym polega to dobro czy zło nie są tak jednoznaczne jak się wydaje. Okazuje się, że kiedy dochodzimy do bliższego określania tego "dobra"czy "zła" w odniesieniu do konkretnego przypadku, to zdania są już mocno podzielone. Te słowa to doskonały "wypełniacz" wszelkiego rodzaju referatów i przemówień, bo słuchacze nie próbują ich interpretować, a po pewnym czasie (i zmęczeniu) przestają nawet słuchać. Podobne niejednoznaczności mamy z określeniami naukowiec, nauczyciel i podobnymi. Już czuję te kamienie lecące w moją stronę za napisanie, że określenie nauczyciel nie jest jednoznaczne. Jeżeli zdefiniujemy nauczyciela jako osobę mająca etat w szkole czy na uczelni to wątpliwości oczywiście nie ma, ale jeżeli zapytamy czy nauczyciel WF to to samo co nauczyciel matematyki ,nie mówiąc o innych przedmiotach, to zaczyna sie problem. Bo czy można zastapić nauczyciela matematyki nauczycielem WF. Z punktu widzenia ministerstwa zapewne jest to bez znaczenia, ale z punktu widzenia efektów nauczania? Nauczyciel matematyki (oczywiscie należy tu mieć na myśli wszystkie nauki ściśłe) powinien uczyć myśleć. Nauczyciel WF powinien uczyć bezmyślnie wykonywać ćwiczenia, bo chyba nie zaakceptuje biegacza, który zatrzyma sie i zacznie mysleć czy nie za szybko biegnie. Nie należy tego rozróżnienia traktować jako przeciwstawianie wartosci nauczyciela matematyki i nauczyciela WF. Znani są profeorowie matematyki liceum, którzy byli czołowymi piłkarzami nalepszych drużyn.

Zatem zanim zaczniemy narzekać na "naukowców" musimy najpierw określić co rozumiemy przez pojęcie "naukowca". Od jakiego momentu chcemy kogoś nazywać naukowcem? Czy aby to nie jest tak, że naukowcem zaczynamy nazywać kogoż, kogo przestajemy rozumieć, i wtedy cała rzesza pseudonaukowców to wykorzystuje wypisując co im sie podoba? Spróbujmy zatem zdefiniować prawdziwego naukowca. Prawdziwy naukowiec to po pierwsze pasjonat, który swoją wiedzą chce przyciagnąć (zaciekawić) innych i co najważniejsze potrafi wytłumaczyć to co robi. Prof. Infeld (Polak - współpracownik Einsteina) mówił, że naukowcy dziela się na dwie grupy. Pierwsza to tacy co mówią - popatrzcie jaki ja jestem mądry oraz druga to tacy co mówią - popatrzcie jakie to proste. Niestety wiekszość należy do pierwszej grupy. Skąd biorą się obie grupy zostawmy do innej dyskusji.

Teraz wypada powiedzieć coś o dziennikarzach. W naszych realiach jeszcze mocno tkwią reguły z dawnego okresu, wg których dziennikarz dyktował społeczeństwu co ma myśleć (społeczeństwo) na dany temat, zamiat informować rządzących, co społeczeństwo myśli o rządzących. To niestety w mentalności dziennikarzy pozostało i wydaje im się, że najlepiej wiedzą jak każdy powinien postępować co skutkuje tym, że zamiast wyszukiwać dobrych nauczycieli i pilnować, aby nie byli oni szykanowani, to często dołączają do akcji przeciw nauczycielom, szczególnie jeśli ich "latorośl" otrzyma negatywną ocenę. Dziennikarz ma mieć niby najlepsze przygotowanie do kontaktu ze społeczeństwem, ale to w żaden sposób nie uzasadnia, że naukowiec-nauczyciel potrzebuje dziennikarza do przedstawiania swojej wiedzy uczniom, bo wtedy dojdziemy do absurdalnego wniosku, że każdy nauczyciel winen mieć dziennikarza na lekcji, który będzie tłumaczył uczniom.co mówi nauczyciel.

Używanie przez dziennikarzy profesorow w programach informacyjnych do tematów, które przeciętny inżynier potrafi wyjasnić, służy tylko robieniu dziennikarzowi scenografii do jego programu, co ma skutkować efektem podobnym do robienia sobie zdjęć z prezydentem. Każdy nauczyciel powinien umieć przygotować program na temat swojej profesji lepiej niż dziennikarz. Na przekazanie nauczycielowi tych kilku uwag związanych ze specyfiką radia czy telewizji potrzeba najwyzej jeden dzień. Na przekazanie wiedzy dziennikarzowi tej, co ma nauczyciel potrzeba 5 lat ! Ale mało kto wie, że kiedy program zrobi nauczyciel to dziennikarz nie będzie miał kasy (której nauczyciel nawet nie może sobie wyobrazić), a dodatkowo nauczyciel wystąpi w programie dziennikarza za darmo. Będzie bardzo dobrze jeżeli dziennikarz będzie inicjatorem spotkań z osobami reprezentujacymi "prawdziwą" wiedzę w jakiejś dziedzinie, ale daruje sobie swoje "tłumaczenie" co zaproszona osoba "miała na myśli".

Co się tyczy Wattsa to jest taka anegdota z serii "przychodzi baba do lekarza", w której mówi: "panie doktorze ja mówię do męża a on nie reaguje, jakby nie słyszał. Co to jest? Lekarz odpowiada - to nic groźnego. Moja, żona zadaje pytanie, poczym sama sobie na nie odpowiada i do końca dnia komentuje niby moją odpowiedz. Przytoczyłem tę anegdotę, bo ona bardzo dobrze opisuje zachowanie Wattsa i jemu podobnych. Wygłaszają jakąś tezę a potem już jest z czym dyskutować. Najczęściej czynią tak felietoniści i inni żyjący z pisarstwa. Aby twierdzić, że naukowcy nie umieją pisać, należy gwoli uczciwości pokazać konkretne przykłady takich naukowców, a wtedy okazałoby się, że to nie nauka stoi w sprzeczności do przakazywania wiedzy a system, który promuje pseudonaukowosć. Ale jak może być inaczej jak posłem zostaje osoba z wykształceniem podstawowym i zarabia pięć razy tyle co nauczyciel. Czy taka osoba może mieć szacunek do systemu nauczania, do wiedzy? Czy dyrektor szkoły może przyjąć do pracy dobrego nauczyciela a zwolnić złego (żonę byłego milicjanta czy byłego pierwszego sekretarza)?

Dla społeczeństwa najważniejsze jest aby potomek zdobył odpowiednie świadectwa (zaświadczenia) a nie wiedzę, aby mogł potem zostać właśnie posłem. Czy to można zmienić? Oczywiście, że można pod warunkiem, że wszyscy chcą i akceptują zmiany. Znane są pzykłady miast jeszcze ze starego systemu (lata 1960-te), gdzie społeczeństwo przygotowało się i przypilnowało wyborów, wybierając tych co chcieli i dokonując w mieście oczekiwanych zmian. Oczywiście takie działanie pociągnęło za sobą konsekwencje, bo odsunięci od władzy (i kasy) zmontowali front "przeszkadzania". Tu trzeba jasno zidentyfikować problem następująco - przecietny wykształcony (poprawnie) obywatel potrafi łatwo znaleźć pracę, a mając pracę i środki do życia chce mieć spokój i nie bardzo zwraca uwagę na to, co się poza nim dzieje. A dzieje się coś bardzo złego. Ci wszyscy co są swiadomi, że ich wiedza i zdolności są znikome aby, znaleźć dobrą pracę i że w krótkim czasie z każdej pracy ich wyrzucą szukają i znajdują schronienie w państwowych urzędach itp. Instytucjach, w których praktycznie stają się nieusuwalni i w ich interesie jest, aby szkoły opuszczali niedouczeni uczniowie (w ten sposób nie zagrażają ich stanowiskom), aby nauczyciele nie byli szanowani (aby byli lekceważeni), aby nie traktować poważnie ludzi nauki (wtedy można obśmiać opinię naukowca). W ten model wpisuje się publikacja Wattsa. Daje argumenty "nieudacznikom" do twierdzenia - co chcecie ode mnie przecież wszyscy piszą, że jest źle. Apeluję do czytelników - nie tolerujmy ogólnikowego narzekania! Jeżeli nie potrafimy wskazać jak naprawić "zło" w konkretnym przypadku to znaczy, że nie umiemy tego "zła" wykazać!

Henryk Zajdel


(na fotografii kawiarnia House Cafe w Olsztynie, fot. S. Czachorowski)

wtorek, 26 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i podróżach (cz.4.)

(część 1, 2 i 3 wspomnień) Ale wróćmy do Indii! Gdy myślę o tym kraju, zawsze przypomina mi się gorzka refleksja pewnej maharani po sesji parlamentu, na której byłym władcom udzielnych księstw odebrano wszelkie przywileje uprzednio solennie zagwarantowane im w umowach, na mocy których przekazywali władzę nad swymi terytoriami rządowi „zjednoczonych” Indii: „Indie były znane w świecie z tygrysów, maharadżów i żmij; teraz tygrysy wytępiono, maharadżów usunięto, zostały tylko żmije...” – jest to opinia niewątpliwie subiektywna, jednostronna, ale jednak w znacznej mierze prawdziwa, nasuwająca się nie tylko zainteresowanym książętom! Jedna z założycielek Towarzystwa Eksploracyjnego, później tragicznie zmarła Marysia SZENDER, bardzo podobnie opisywała w liście do mnie swoje wrażenia: „wszędzie tylko głód, brud, smród i brzydota – wygląda na to że często wysławiane piękno i urok Indii pochodziły wyłącznie od maharadżów i odeszły wraz z nimi”. Trudno się z tym nie zgodzić – z pewnym jednak zastrzeżeniem: nie całe stworzone niegdyś piękno „odeszło”, a tego co zostało wystarczyłoby z nawiązką do obdzielenia dziesięciu innych krajów! Marysia SZENDER opuszczała Indie z niesmakiem i rozczarowaniem, dla mnie stały się one kolejną „wielką miłością”, największą fascynacją, źródłem najwspanialszych przeżyć estetycznych i intelektualnych; nawet po powrocie przez wiele następnych lat nie mogłem się oderwać od mogolskich zabytków Agry, od hinduistycznej mitologii, od Sikhów i Radżputów, studiowałem je z nie mniejszym zainteresowaniem niż „swoje” chrząszcze czy ptaki, a i dziś gdyby dane mi było wyruszyć w ostatnią podróż swego życia i miałbym wybrać cel tej podróży, nie musiałbym się długo zastanawiać: oczywiście Indie – po Afryce również Amazonia zeszła na dalszy plan...!

Tak więc jeszcze zanim wróciliśmy z pierwszej egzotycznej wędrówki, już kombinowałem jakby pojechać na następną. Narazie jednak trudno się było w tych projektach dopatrzyć cech realizmu: podróżowanie wymaga – parafrazując Napoleona – trzech rzeczy: po pierwsze pieniędzy, po drugie pieniędzy, a po trzecie pieniędzy (coprawda ja potrafię ograniczać swoje potrzeby, ale poniżej pewnej granicy zejść się nie dało – w końcu lat siedemdziesiątych granicę tę wyznaczało tzw. minimum paszportowe, US$150; to teraz wydaje się niewiele, ale wtedy z trudem udawało mi się zarobić równowartość 30-40 dolarów miesięcznie, a zdobycie w Polsce takiej sumy w „dewizach” było, przynajmniej dla mnie, praktycznie niemożliwe); tymczasem ja „dysponowałem” tylko... mnóstwem długów z poprzedniej wyprawy...

A jednak! Jeszcze raz potwierdził się fakt, że o ile wiele moich spraw z żelazną konsekwencją układało się pechowo, to jednak pod jednym względem jestem nieprawdopodobnym szczęściarzem: zawsze miałem wspaniałych przyjaciół! W niecałe trzy lata po indyjskiej eskapadzie dostałem zaproszenie od koleżanki, która nieco wcześniej wyszła za mąż za Anglika i mieszkała pod Londynem! Coprawda Londyn nie leży ani w Indiach, ani nawet w Brazylii lub Afryce, ale po pierwsze zbiory chrząszczy indyjskich (i nie tylko!) w British Museum stanowią niewątpliwie najbogatszą kolekcję na świecie, a po drugie wyjazd do Anglii stwarzał szansę ominięcia bariery finansowej: przy wyjeździe na zaproszenie nie obowiązywało minimum paszportowe, a w Londynie można było zarobić znacznie lepiej niż w Polsce (i to – co najważniejsze – w „dewizach”!). Z dziesięcioma dolarami w kieszeni (tyle można było legalnie zakupić, i dokładnie tyle kosztowała przeprawa promem przez Kanał La Manche) wyruszyłem (autostopem) ku zgniłemu kapitalizmowi, na miejscu Ala i Steve pomogli mi znaleźć pracę (jako „porter” – takie popychadło klasy „przynieś, wynieś, pozamiataj!”) w hotelu w Londynie i jak na tamte stosunki bardzo tani (9 funtów tygodniowo) pokój tamże (mogłem mieszkać u nich w Croydon, ale po pierwsze dokładnie tyle samo wydałbym wtedy na przejazdy, a po wtóre nie chciałem im przez kilka miesięcy „siedzieć na karku”), i... zaczęła się niewątpliwie najcięższa wyprawa w moim życiu!

Moja podróż do Londynu miała, jak wspomniałem, dwa cele: przebadanie jaknajwiększej części materiałów z kolekcji południowoazjatyckich chrząszczy w British Museum, i zdobycie „netto” conajmniej 450 dolarów (minimum paszportowe dla mnie na następny wyjazd do Indii oraz dla Mamy i Siostry na wymarzoną przez Nie wycieczkę do Włoch). W hotelu zarabiałem fantastyczne ₤45 tygodniowo (londyńscy robotnicy trzy razy tyle uważali za głodową stawkę, ale ja, gdyby nie konieczność oszczędzania na inne cele, żyłbym za to jak Wielki Mogoł...), co pomnożone przez 8 (wiza opiewała na dwa miesiące) dawało 360; po oddaniu 72 właścicielowi pokoju zostawało 288, z czego musiałem zaoszczędzić conajmniej ok. 230 (kurs wahał się wówczas w okolicach 2 dolarów za funta), a dla bezpieczeństwa (np. nieprzewidziane opłaty w drodze powrotnej) raczej 250 – na wydatki bieżące zostawało ok. pół funta na dzień. Przed wyjazdem oczywiście rozpytywałem „bywalców” ile potrzeba aby skromnie przeżyć w Londynie, i typową odpowiedzią było „jeśli masz gdzie mieszkać, to pozatym dziesięć funtów dziennie powinno wystarczyć”; niektórzy z uśmiechem dodawali „no, jak cię znam, ty pewnie przeżyjesz i za pięć” – w tym kontekście moje pół wyglądało dość cienko, ale jeszcze optymistycznie. Niestety, kalkulacja wzięła w łeb gdy od razu na początku nieoczekiwanie „wypadły” mi dwa dni pracy, a w związku z tym 18 funtów – teraz już zostało „na życie” nie dziesięć czy choćby pięć funtów dziennie, lecz dwa... tygodniowo! Tak więc moje tygodniowe menu – poza pięcioma (dni powszednie) śniadaniami „służbowymi” w hotelu (chleb z masłem, jajko na bekonie, mleko) w pracy i jednym (sobota lub niedziela) obiadem u Ali i Steve’a – składało się z: dwu bochenków (po funcie każdy, czyli razem niecały kilogram) chleba, pół funta margaryny lub szmalcu, kilku cebul i codziennej pinty (ok. 0.4 l.) mleka. Rozkład dnia był również ustalony: pobudka przed szóstą, kwadrans później wymarsz do pracy (z Fulham na Kensington, ok. 7 km.) na siódmą; o trzeciej koniec pracy w hotelu, biegiem przez Kensington Park do przyrodniczej części Brirish Museum (ok. 3 km.) i przez ok. 3 godziny praca naukowa; ok. szóstej lub siódmej wychodził ostatni pracownik działu chrząszczy, co i mnie zmuszało do opuszczenia muzeum, znów 7 km. na Fulham, pół godziny lektury przy kromce chleba i „półpincie” mleka, i mniej-więcej do północy porządkowanie i uzupełnianie sporządzonych w ogromnym pośpiechu notatek z Muzeum; jeszcze pół godziny lektury (udało mi się wypożyczyć kilka niedostępnych w Polsce książek), i spać! Razem dziennie 17 km. ostrego marszu, ok. piętnastu godzin pracy, i ok. 5 – 6 godzin snu; to w dni powszednie – w sobotę lub niedzielę odwiedzałem zwykle Alę i Steve’a w Croydon (21 km. w jedną stronę). Co gorsza, po kilku tygodniach moje buty „nie wytrzymały tempa” i musiałem kupić nowe; najtańsze kosztowały 2 funty, ale niestety największy rozmiar był dla mnie o pół numeru za mały – w efekcie codzienne „marszobiegi” stały się dość bolesnym doświadczeniem, czego widomym świadectwem była cieknąca spod paznokci krew. Tak spędziłem „na saksach” ponad pięć miesięcy (wizę udało mi się przedłużyć), z tym że tylko przez niecałe trzy pracowałem w hotelu – później, mając już zapewnione „minima paszportowe”, cały dostępny czas spędzałem nad chrząszczami w Muzeum; w ten sposób skróciła się nieco trasa codziennych marszów i odpadła praca fizyczna, ale odpadło również darmowe dotychczas śniadanie, a codziennych wydatków zwiększyć nie mogłem jeśli miało mi starczyć do końca...

Tak więc dzięki zaproszeniu przez przyjaciół do Londynu (skąd wróciłem o 19 kilogramów lżejszy i o 450 dolarów bogatszy) dwie Panie HOŁYŃSKIe mogły pojechać do Włoch a jeden Pan HOŁYŃSKI odnowić znajomość z Azją. Przygotowania do wyprawy (tej azjatyckiej) trwały parę lat – 150 dolarów rozwiązywało wprawdzie sprawę pobytu w Sjamie i Indiach, a bilet do Bangkoku można było opłacić w złotówkach, ale najpierw trzeba było te złotówki (niestety znacznie więcej niż w 1975 roku...) zdobyć – tak że wyruszyliśmy (tym razem w cztery osoby – w tym, oczywiście, Jędrek) dopiero jesienią pamiętnego roku 1981. Podróż – trzy tygodnie w Sjamie (od Chiang Mai do Koh Phuket) i dziesięć dni w Indiach (Bombaj – Hyderabad – Nagpur – Delhi – Agra – Bombaj) – umocniła mnie w (niewątpliwie subiektywnym – de gustibus... – ale w takich sprawach to właśnie subiektywne odczucia są najbardziej obiektywną rzeczywistością) przekonaniu że dla przyrodnika najwspanialszą na świecie krainą jest ogólnie południowa Azja, a dla turysty (zainteresowanego historią, tradycjami, sztuką) całkiem konkretnie Indie: tak np. przy niesamowitej różnorodności postaci, sytuacji mitologicznych lub historycznych, stylów indyjskiej rzeźby czy architektury, sjamskie posągi, świątynie i pałace wydają się wręcz nudne: pierwszy niewątpliwie imponuje egzotycznym wyglądem, bogatymi ozdobnikami, tęczową kolorystyką; drugi zaciekawia niezauważonymi dotąd szczegółami, przy trzecim człowiek ma wrażenie że przez pomyłkę wrócił do któregoś z dwu poprzednich...

Zarobione w Londynie dolary się skończyły, zostały natomiast (coprawda złotówkowe) długi, i byłem raczej przekonany że na resztę życia będą mi musiały wystarczyć podróże odbywane metodą wypraktykowaną w latach wczesnej młodości – zwłaszcza że wróciliśmy tuż przed wojną jaruzelsko-polską: Mars wstąpił w znak Wrony, która to konstelacja wybitnie nie sprzyjała podejmowaniu dalekich wypraw (i nie tylko...). A jednak… Coś już chyba wspominałem o przyjaciołach?
[to be (perhaps…) continued]

Roman B. Hołyński

poniedziałek, 25 czerwca 2012

O marzeniach i sprawdzaniu się przez podróże (cz.3.)

Ciągnęło jednak wilka do lasu: po powrocie do domu myśli znów zaczęły ulatywać do krajów dalekich a egzotycznych, świeżo rozbudzone nadzieje usiłowały się przebić przez mgłę uzasadnionego trzydziestoletnim doświadczeniem niedowierzania, głos nierozsądnego rozsądku uporczywie powtarzał „kto wie co ‘staronowego’ nasze umiłowane przez lud władze za rok czy dwa wymyślą, na razie ‘sytuacja jest znakomita ale jeszcze nie beznadziejna’ – korzystaj póki czas”! Brazylijskie i perskie niepowodzenia zmuszały do poszukiwania innych celów, toteż niemal każdy kraj między Japonią a Meksykiem i między Turcją a Madagaskarem przychodził do głowy – i niestety naogół szybko z niej wylatywał jako ewidentna mrzonka... Na tle tych wszystkich nierealnych pomysłów zaproszenie naszej Szeherezady wyglądało coraz mniej nierealnie, i w końcu na nim skoncentrowały się wszystkie nasze rozważania i plany! Rzeczywiście: czemu nie Indie? Parafrazując powiedzonko Einsteina, zamiar to niewątpliwie zwariowany, pytanie tylko czy wystarczająco zwariowany aby mógł się powieść?

Wizyta w Ambasadzie Indii wykazała że – wystarczająco!!! Wizyta w ORBISie przyniosła wiadomość, że podróżującym do Indii Państwo Ludowe zezwala na zakup nie, jak do krajów europejskich, stu ale całych stutrzydziestu dolarów; wizyta w LOT-cie zaowocowała informacją że bilet lotniczy do Duszanbe można kupić za złotówki i kosztuje to tylko 3025 zł. [ok. 120 dolarów po „oficjalnym”, a ok. 40 po realnym ówczesnym kursie] w obie strony. A więc jedziemy!!! Szybko odświeżyliśmy nawiązane wcześniej za pośrednictwem czasopisma „Młodzież Świata” (bardziej znanego jako „Radar”) korespondencyjne pakistańsko-indyjsko-cejlońskie kontakty (oczywiście nie zapominając o osobistych znajomych z Bułgarii; wprawdzie, jak się później okazało, źaden z nich nie wrócił do kraju, ale ich rodziny i przyjaciele bardzo serdecznie nas przyjęli), i – w drogę!!!

Byliśmy jednymi z najpierwszych Polaków podróżujących na tych zasadach [tzn. prywatnie i niskobudżetowo] do południowej Azji – do dziś nie spotkałem nikogo ktoby odbył taką wycieczkę przed nami – i wszędzie budziliśmy sensację: kasjerki w ORBISie na Pl. Konstytucji poznawały nas z daleka (i, jak tylko mogły, pomagały omijać niezliczone biurokratyczne przeszkody), przyjaciele pukali się w czoło, znajomi zasypywali mrożącymi krew w żyłach historiami. Słuchając tych „pochodzących z absolutnie miarodajnych źródeł” informacji [o ziejącej nienawiścią do obcych ludności, o bezkarnie grasujących dakoitach („i pełno zbójców na drodze” – przypomniał się MICKIEWICZ...), o tygrysach-ludojadach, o kłębowiskach jadowitych węży w każdej kępie krzaków i rojach skorpionów pod każdym kamieniem, o krwiopijnych owadach czyniących spanie bez moskitiery absolutnie niemożliwym i miliardach zarazków zmuszających do mycia każdego owocu w nadmanganianie potasu i picia wody tylko świeżo przegotowanej, o zabójczym dla europejczyka upale, itp., itd.] powinniśmy właściwie zemrzeć z przerażenia jeszcze przed wyjazdem. Nie zmarliśmy – i słusznie: ludzie okazali się naogół bardzo mili i gościnni (np. w hotelach spędziliśmy zaledwie kilka nocy w ciągu półtora miesiąca, bo naogół nocowaliśmy u „korespondencyjnych znajomych”, albo i u zupełnie przypadkowo poznanych ludzi), dakoitów ani tygrysów ani na lekarstwo, nadmanganianu nie używaliśmy, upał wytrzymywaliśmy nie gorzej niż „tambylcy”, skorpionów (pomimo poszukiwań) widzieliśmy w sumie pięć (coprawda jednego z nich w mojej własnej, leżącej przez pewien czas na ziemi, koszuli), co do moskitów to chętniebym wymienił każdego polskiego komara na dziesięć indyjskich. Węże spotkaliśmy – dwa lub trzy: jeden (niepodobny do żadnego z jadowitych) na Cejlonie tak szybko uciekał w gęstej trawie że nie mogliśmy mu się przyjrzeć; drugi, „wąż morski” widziany przez Jędrka z promu w drodze na Cejlon, z opisu wygląda mi raczej na węgorza; trzeci był 2–3-metrowym pytonem i napędził wprawdzie memu towarzyszowi porządnego stracha ułożywszy się na nim w nocy na campingu w Delhi, po chwili jednak z sąsiedniego namiotu wyszedł właściciel i zabrał swą maskotkę...

Emocje, przygody – były, a jakże, co by nie miały być? W Moskwie stewardessa dopiero na podstawie decyzji kapitana samolotu zdecydowała się wpuścić dwóch tak podejrzanych osobników na pokład: „wy kto?” – turyści; „turyści? a gdzie kierownik wycieczki?” – niema kierownika, sami jedziemy; „sami??? jak to sami??? turyści nie podróżują sami!!!”. W Duszanbe pytamy milicjanta o drogę do stacji kolejowej: „a dokąd chcecie jechać?” – do Termezu; „tam nie wolno, to teren przygraniczny!” – właśnie dlatego tam jedziemy, chcemy przekroczyć granicę; „a propusk u was jest’?” – mamy wizę afgańską; „wiza nieistotna, nużen propusk, bez propuska kasjer nie sprzeda biletu do Termezu” – a gdzie można dostać ten propusk?; „nu kakże? kanieczno w Maskwie!”... [na nasze szczęście kasjer najwyraźniej okazał się nieuświadomiony, bo sprzedał bilety bez słowa]. W Termezie cena przeprawy promem przez Amu-Darję ... „85 rubli [w owych czasach, według radzieckiego kursu, było to prawie 300 dolarów!] od grupy” – wszystko jedno czy „grupa” to 100 osób z kilkoma tonami bagażu czy jeden turysta z plecakiem (no, prawda, przecież „turyści nie podróżują sami”...) – po dłuższej nerwowej bieganinie doczepiliśmy się do jakiejś grupy „doradców radzieckich” i przebyliśmy graniczną rzekę za darmo. Do Mazar-i-Szerif docieramy wieczorem, i przedewszystkim dowiadujemy się w odpowiednim „biurze” (trochę na migi, trochę po „angielsku”) o autobus do Kabulu – niestety „already gone”; kiedy będzie? – „tomorrow five”; five morning or five afternoon? – „afternoon”; trochę to dziwne że autobus wyrusza na noc, więc upewniamy się: surely afternoon? – „afternoon!”; niestety, przyszedłszy nazajutrz po południu dowiadujemy się że autobus odjechał rzeczywiście o piątej ale jednak rano, i ledwo (po długiej awanturze, z wzywaniem policji) udało nam się uzyskać zwrot pieniędzy za opłacone bilety... Przed przekroczeniem granicy pakistańsko-indyjskiej wymieniamy w oficjalnym kantorze pieniądze, poczym po drugiej stronie znowu tylko piekielna awantura uratowała nas przed... zarekwirowaniem całej nabytej sumy bo przepisy indyjskie nie pozwalają na wwóz rupii z zagranicy. Zaopatrzeni w Cejlońskie wizy zamierzamy wsiąść w Rameshvaram na prom, ale „immigration officer” żąda wymiany US$20 na każdy dzień pobytu; to jest więcej niż w ogóle posiadamy, więc znów dopiero długa i ożywiona dysputa toruje nam drogę do kraju Syngalezów! Przy wyjeździe z Indii nowa niespodzianka: nie wiedząc o od tygodnia obowiązującym zakazie wywozu naświetlonych a nie wywołanych filmów, nieopatrznie przyznałem się iż takowe posiadamy, i teraz celnik żąda ich wydania (wywołają, sprawdzą i jakoby odeślą...); prośby i argumenty nie skutkują, Jędrek (główny fotograf wyprawy) przerażony, więc – jak mawiano na przesławnym Studium Wojskowym – „jak się nie da wprost, trzeba sposobem”: ze „zrozpaczoną” miną wręczam gorliwemu stróżowi tajemnic państwowych dwa... puste filmy, kilkanaście naświetlonych pozostaje w głębi plecaka. Pierwszy (w drodze powrotnej) kontakt z Afganistanem stanowi również celnik; najwyraźniej jeszcze parę tygodni temu kozy pasał, po angielsku zna może pięć słów, a może nawet dziesięć, o swoim obecnym „fachu” ma dość bladofioletowe pojęcie; zagląda do mojego plecaka: na wierzchu sporo zapakowanych troskliwie w papier ciężkich przedmiotów; rozpakowuje jeden z nich: kamień! (Jędrek jest geologiem, mnie również minerały interesują), patrzy jak sroka w gnat poczym twardo oznajmia „pay duty!”, ja równie twardo „no duty!”, on swoje „pay!” ja „no!”, „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”; wziął kamień, pobiegł gdzieś (zapewne spytać szefa), wrócił, włożył kamień do plecaka, rozpakował następny, powtórzyło się „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”, „pay!”, „no!”, znowu znikł, znowu wrócił; po piątym czy siódmym powrocie dał mi spokój, przeszedł do Jędrka, a zobaczywszy w pierwszej pięknie zapakowanej paczuszce również kamień, załamał się zupełnie, cisnął go z wściekłością do plecaka, wrzasnął jakieś najwyraźniej bardzo szpetne przekleństwo, i mogliśmy jechać dalej. Prom powrotny przez graniczną Amu Darię spóźnił się o dwie godziny, więc do Termezu dotarliśmy w czwartek o piątej po południu; nie mając ani kopiejki, pierwsze kroki skierowaliśmy do banku, ale okazało się że bank był czynny tylko do czwartej; gdzie poza tym można wymienić pieniądze? – nigdzie! o której bank otwierają jutro? – jutro bank nieczynny: piątek, w republikach muzułmańskich dzień wolny; a pojutrze? – pojutrze sobota, dzień wolny w całym Sojuzie; niedziela oczywiście też, a więc do poniedziałku będziemy bez pieniędzy...; cóż robić jak się nic nie da zrobić? idziemy na milicję: towariszczi, pomogitie, nie mamy pieniędzy na bilet do Duszanbe, tu jest strefa graniczna, jak nie wyjedziemy stąd w ciągu 24 godzin to nie tylko my, ale i wy możecie mieć nieprzyjemności...; milicjanci długo skrobali się w głowy i radzili co z nami zrobić, ale skutek przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania: wsadzili nas do najbliższego pociągu tłumacząc coś szeroko konduktorce, ta umieściła nas w pustym przedziale pierwszej klasy, przyniesiono nam do przedziału obiad, co godzinę lub dwie pojawiała się herbata (gruzińska; początkowo niewiele sobie po niej obiecywaliśmy – to co w Polsce można było pod tą nazwą kupić, z trudem mogło rywalizować z wywarem z zeszłorocznego siana – ale była to bodaj czy nie najlepsza herbata jaką kiedykolwiek piłem!), a gdy z niemałymi obawami (ile to nam teraz każą zapłacić? w dolarach czy zaprowadzą do najbilższej kasy wymiany?) wysiadaliśmy w Duszanbe, usłyszeliśmy tylko „doswidanija” i przygoda była zakończona!

Takich i tym podobnych przygód było jeszcze sporo – teraz można o nich z humorem opowiadać, ale „w czasie rzeczywistym” kosztowały sporo nerwów! Jak jednak widać, żadna nie miała związku z tygrysami, dakoitami, czy choćby z moskitami: bohaterem każdej z nich był urzędnik i jego „środowisko życiowe”, największa plaga nie tylko podróżnika ale i w ogóle „cywilizowanego” świata: biurokratyczne przepisy, bariery, utrudnienia – wobec tego stugłowego smoka wszystkie inne niebezpieczeństwa i trudności nie zasługują nawet na poważniejszą wzmiankę...
c.d.n.
Roman B. Hołyński
(część 12 i 4 wspomnień)

niedziela, 24 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i sprawdzaniu się przez podróże (cz.2.)


W czasie spotkania autorskiego (zobacz szczegóły) kilkakrotnie przewijał się temat wędrówek dr. Hołyńskiego po świecie. Zamieszczamy drugą część wspomnień, obejmujących okres do 1981 r. (częśc druga, po roku 1981 nigdy nie powstała). Całość miała się ukazać w wydanym przez Towarzystwo. Eksploracyjne tomiku Przemierzając świat. Opowieści podróżników (Warszawa 2000), ale Autor nie zdążył napisać swoich "migawkowych" wspomnień z tych peregrynacji. Żeby nie zginęy w szufladzie, publikujemy je na naszym blogu – jako kontynuacja rozmów w olsztyńskiej kawiarni naukowej. 

(zobacz część 1) Tymczasem jednak wędrowaliśmy z Jędrkiem (reszta „bandy” podążała inną drogą) z Nowego Sącza do Zakopanego i mój sceptycyzm znajdował potwierdzenie – hej, Przehybo, Przehybo, nigdy cię nie zapomnę: nie kończąca się mordęga niezbyt stromo ale stale pod górę, gdy każda wypukłość terenu wydawała się upragnionym szczytem aby się okazać tylko kolejnym rozczarowaniem, w końcu nocleg w deszczu (koc pod się, koc na się jako śpiwór i namiot „w jednej osobie”) przy drodze, o (jak się później okazało) dwieście metrów od schroniska... Ale nawet Przehyba ma swój koniec, i następną noc przespaliśmy już na sianie u poronińskiego górala, poczęstowani najpierw kolacją a następnie śniadaniem (pyszne świeżutkie mleko, pyszne świeżutkie masło! Ile jesteśmy winni? – A za cóż to chcecie płacić? Siana mi nie ubyło, a psez tom ksynke masła i mleka tyz nie zbiedniejem! Łostańcie z Bogiem!). Ostaliśmy z Bogiem, powędrowaliśmy do Jaszczurówki (gdzie mieliśmy bazę przez pierwsze parę lat; przez następne kilkanaście mieszkaliśmy przy Kościeliskiej Nad Potokiem, u wspaniałej, kochanej „Babci” GRONIKOWSKIej, która dbała o nas – i nie tylko – jak o własne dzieci, a gdy przychodziło do płacenia, groźnie zapowiadała że „obłupie ze skóry”, poczym kończyło się na jakiejś symbolicznej sumie albo i w ogóle na niczym), a następnego dnia wyruszyliśmy – gdzieżby? – na Giewont. I chyba tylko owej poleconej przez gościnnego gospodarza Bożej opiece zawdzięczamy że mój „czarny scenariusz” turystyki górskiej – „pół dnia w górę, pół dnia w dół, i tak w kółko” – został zrealizowany, bo „według wszelkich prawideł sztuki” droga w dół powinna trwać ... no, powiedzmy, znacznie krócej i tylko raz... Albowiem dzielnym mołojcom nie honor wracać – i to jeszcze „z takiego, ot, Giewontu!” – tą samą drogą którą weszli na szczyt, toteż postanowiliśmy zejść na stronę przeciwną, na Źleb Kirkora (o tym że był to właśnie Źleb Kirkora, i jaką sławą cieszy się zarówno on sam jak i cała północna strona Śpiącego Rycerza, dowiedzieliśmy się oczywiście dopiero później – w tamtym czasie nasza wiedza taternicka tak głęboko nie sięgała...)! Ale głupim szczęście sprzyja, i przy niewielkich stratach własnych (jedne spodnie rozdarte „na samiutkiej tyli”, i jedna odczepiona od paska i z niesamowitym łoskotem lądująca w źlebie manierka – zawierająca niestety ostatnią porcję znakomitego napoju z UNRRA-owskiego proszku; Jędrek jeszcze po latach nie mógł mi darować że, chcąc aby starczyło na powrót, nie pozwoliłem go wypić podczas drogi w górę) zdrowo i cało zjawiliśmy się wieczorem w Jaszczurówce.

Wycieczki po Polsce stały się więc „corocznością”; na szczęście ówczesne zwyczaje sprzyjały takim jak my, co to – jak owi weseli szewcy z piosenki – „nie mieli pieniędzy ale mieli czas” (teraz niestety tylko pierwszą część tej charakterystyki mogę do siebie zastosować...): istniały jeszcze Babcie GRONIKOWSKIe, u których się tygodniami mieszkało „za biezdurno”, po drogach jeździły nie zaplombowane TIR-y lecz (na ogół otwarte) ciężarówki zabierające (no, nie każda, ale jednak prędzej czy później któraś zabrała) autostopowiczów na skrzynię (a nie było ani przepisów zabraniających takiej jazdy, ani zwyczaju płacenia za nią), zawsze znalazło się bar mleczny w którym można było sobie całkiem nienajgorzej podjeść nie narażając studenckiej kieszeni na bankructwo! Od czasu do czasu „wyskakiwaliśmy” do „strefy konwencji turystycznej” na Słowację, z rzadka udało się „wychałturzyć” ogromną sumę potrzebną na wyjazd do Bułgarii. To już była egzotyka! Inny klimat, inna roślinność, inne chrząszcze, inni ludzie (barwna grupa Turczynek w Rodopach, jak z orientalnej baśni!), inne jedzenie, inna kultura (Tyrnowo! Rilski Monastir!), inne gesty (nigdy nie byłem pewien czy rozmówca potwierdza czy zaprzecza), inne zwyczaje...

Ostatniego dnia pobytu w Primorsku dwóch czujnych stróżów prawa i porządku wytropiło nasze obozowisko (dwa namioty w wyschniętym na pieprz lasku dębowym), gdy byłem w nim sam (reszta poszła do morza wykąpać się przed odjazdem); twardo oświadczyli (oczywiście po bułgarsku), że tu nie wolno i zażądali abym zapłacił jakąś obłąkaną karę i natychmiast opuścił zakazany teren. Ja na to (oczywiście po polsku), że nie rozumiem (rozumiałem...); oni znowu swoje, ja też. Stało się oczywiste, że nie mam do czynienia z poliglotami, zacząłem więc manifestować „pełne kieszenie dobrych chęci”: sprechen Sie deutsch? – brak błysku zrozumienia; do you speak English? – jak wyżej; parlez-vous français? hablan español? beszélnek magyarul? we wszystkich znanych mi i nie znanych językach – nic! Wreszcie „goworitie po russki?” przepełniło miarę: pokiwali głowami, grożnie (po bułgarsku!) powtórzyli swoje „nie wolno” i ... poszli! W Petriczu było gorzej. Ze smacznego snu pod jakimś krzakiem, około północy, zbudziło nas skierowane w twarze światło silnych lamp i ostro wykrzykiwane „wstawać!”: byliśmy otoczeni przez kilku dzielnych obrońców ludowego państwa z wycelowanymi w nas „pepeszami” (albo czymś podobnym, nie będę się upierał).

Zostaliśmy odstawieni na komisariat bułgarskiego odpowiednika naszej Obywatelskiej i posadzeni przy drzwiach z wiele obiecującym napisem „KAT” (to coprawda skrót tamtejszej milicji drogowej, ale wyglądało efektownie), pod tablicą z obwieszczeniem wzywającym obywateli do meldowania władzy o „podejrzanych elementach” nasyłanych przez imperialistów na miłujący pokój Petricz (nb. jak się okazało, rzeczywiście jakiś uświadomiony politycznie uczeń nas „zdemaskował”). Siedzimy, wstajemy, czytamy obwieszczenie, znowu siadamy – czekamy. Czekamy godzinę, dwie, trzy. Naprzeciw nas drzwi z okienkiem, za okienkiem wartownik, przed wartownikiem nasze paszporty – przegląda z namaszczeniem, kartka po kartce. Przegląda godzinę, dwie, trzy – zapewne uczy się na pamięć... Wreszcie nad ranem pojawił się jakiś komandir, zabrał nasze paszporty (biedny wartownik! chyba nie zdążył się jeszcze nauczyć...), zabrał nas, i zaczęło się przesłuchanie (ten już „goworił po russki”): kto my? skąd? po co? dlaczego nie w hotelu? – staram się odpowiadać spokojnie. Wreszcie wyszło szydło z worka: „znamy takich! dobrze wiemy czego szukacie w pasie granicznym! szpiegujecie!”. No, tego już było za wiele jak na moje zmęczone i niewyspane nerwy – ku przerażeniu Jędrka naskoczyłem na Obywatela Komendanta jak na łysą kobyłę: co do diabła? jakie szpiegostwo? jaka granica tu, w Petriczu? to my czytamy w Polsce ogłoszenia zapraszające do gościnnej Bułgarii, słuchamy peanów w radiu o wielkiej przyjaźni między naszymi narodami, a gdy przyjeżdżamy to nas aresztują i trzymają bez snu i jedzenia za to że położyliśmy się pod krzakiem? a następnie jeszcze się nam ubliża? to na tym polega bułgarska przyjaźń i gościnność? – nie pamiętam dokładnie o czym jeszcze perorowałem, ale w każdym razie moje exposé trwało co najmniej z dziesięć minut i słyszalne było zapewne rzeczywiście po drugiej stronie granicy... Pan Władza – najwyraźniej nie przyzwyczajony do roli ruganego przez aresztanta – był kompletnie zaskoczony i zdumiony: pokornie wysłuchał mojej tyrady, a gdy już wykrzyczałem co miałem do wykrzyczenia, nie tylko radykalnie spuścił z tonu, ale... zaczął się niepewnie tłumaczyć, bąkając coś o obowiązujących go rozkazach, o imperialistach czyhających na chwilę nieuwagi, itp. Potem się zresztą okazało, że pasy graniczne są [były?] w Bułgarii niezwykle rozciągliwe: w Smolanie (20 km. od granicy, ale jeszcze w pasie granicznym!) sytuacja się niemal dokładnie powtórzyła, a i w Topołowgradzie (ponad 30 km.) niewiele brakowało (tu na moje pytanie czy Topołowgrad też jest w pasie granicznym usłyszałem: no, nie, ale jest w pasie przylegającym do pasa granicznego – no comment...)!

Tak więc emocjonujących przygód nie brakowało i w socjalistycznej Europie, ale o „prawdziwych” podróżach można natenczas było tylko pomarzyć. Przez pierwsze „dolne kilkanaście” lat życia, podczas wczesnych wędrówek z książką i mapą, marzenia dotyczyły przedewszystkim Afryki: dżungle i sawanny, lwy i goryle, Arabowie i pigmeje, źli Samburu i dobrzy Wa-hima, Tarzan z Małp i Piętnastoletni Kapitan, przemożnie działali na pozbawioną oparcia w solidnej wiedzy wyobraźnię. W latach gimnazjalnych i uniwersyteckich Imperium Inków, wyprawa ORELLANy, tajemnica pułkownika FAWCETTa, zmniejszane czaszki Jivarosów, zatrute strzały Tupinambów, olbrzymie anakondy i – coraz istotniejsze w miarę konkretyzacji zainteresowań – ogromne bogactwo amazońskiej flory i fauny, stopniowo przyciągały moją uwagę w stronę Południowej Ameryki: w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych nie miałem cienia wątpliwości że jeśli jechać, to do Brazylii. Ale i tym razem „wierzenie gębie” nie wytrzymało konkurencji z „położeniem na zębie”...

Gdy przed dwudziestupięciu laty władcy naszej ludowej ojczyzny zmuszeni zostali do pewnego rozluźnienia prętów paszportowo-walutowej klatki, zaczęliśmy (oczywiście z Jędrkiem...) natychmiast kombinować jakby się do owej wyśnionej Brazylii dostać. Ale Brazylia, choć tak bliska na globusie, w przestrzeni rzeczywistej leży bardzo daleko, a już pierwsze uzyskane informacje nie pozostawiły żadnych złudzeń co do tego, że w „przestrzeni finansowej” odległość jest jeszcze większa – o wiele, wiele za duża... Cóż było robić? skoro brazylijskie progi za wysokie, trzeba poszukać niższych: w związku z wizytą szacha dużo się mówiło o przyjaźni polsko-perskiej – to też ciekawy kraj, jedziemy do Persji! Niestety, z ambasady wróciliśmy z informacją, że przyjaźń przyjaźnią a wizę dostaniemy najwcześniej za pół roku – jeśli ją w ogóle dostaniemy! Jak się nie ma co się lubi, trzeba lubić co się ma – pojechaliśmy po raz trzeci do Bułgarii...

W Sofii przy kasie biletowej przed nami egzotyczna grupa malowniczo zaturbanionych Azjatów usiłuje w kiepskiej – co zresztą najwyraźniej nie miało tu żadnego znaczenia – angielszczyźnie wytłumaczyć kasjerowi że chcą kupić bilety do Aten; wiedza lingwistyczna kasjera nie zaimponowałaby nawet owemu milicjantowi z Primorska, toteż we własnym dobrze pojętym interesie (inaczej moglibyśmy spędzić w tej kolejce jeszcze z godzinę...) musieliśmy interweniować. Pomogliśmy, następnie odbyliśmy wspólną (my jechaliśmy tym samym pociągiem, tylko nieco bliżej) kilkugodzinną podróż, i rozstawaliśmy się w ogromnej przyjaźni, z „obowiązkową” w takich sytuacjach wymianą adresów i zaproszeń. Gurbachan Singh zaprasza nas do Indii – w tamtych czasach brzmiało to jak zaproszenie od księżniczki Szeherezady do odwiedzenia Krainy z Tysiąca i Jednej Nocy! I tak też to początkowo potraktowaliśmy, ciesząc się że przynajmniej „arizońskie” okolice Melnika były osiągalne bez pomocy Lampy Aladyna...
 c.d.n.
Roman B. Hołyński

sobota, 23 czerwca 2012

O marzeniach, przyjaciołach i sprawdzaniu się przez podróże (wspomnienia cz.1))

Chyba niewiele jest osób – przynajmniej wśród przedstawicieli płci męskiej – które w młodości nie marzyłyby o dalekich, egzotycznych, nasyconych przygodami podróżach: w „szczenięcych latach” niemal każdy widzi się w roli Magellana, Livingstone’a czy Amundsena. I choć później te sny o szerokim a ciekawym świecie zostają najczęściej zdominowane (albo i zupełnie stłumione...) przez pogoń za pieniędzmi, wspinaczkę po szczeblach kariery, albo po prostu przyzwyczajenie do ciepłych kapci i drzemki przed telewizorem, to jednak u niektórych „niepokój wędrówkowy” utrzymuje się przez całe życie. Te niespokojne duchy nie tworzą zresztą jednolitej grupy pod jakimkolwiek względem – prezentując ogromną rozmaitość motywacji, celów, stylów, częstotliwości i wszystkich innych „parametrów” podróżowania – nic więc dziwnego, że każdy przywozi inne wrażenia, inaczej je interpretuje, i wyciąga z nich inne wnioski. A po latach inaczej wspomina...

Pierwszą swoją egzotyczną podróż odbyłem w poważnym wieku lat kilku – nie pamiętam czy było to siedem, czy osiem, ale na pewno (do dziś mam tego świadectwa) nie więcej niż dziesięć. Była to indywidualna wycieczka z przewodnikiem, choć nie z serii Lonely Planet (wówczas jeszcze nie istniała) ani nawet Baedekera, a i nazwisko autora nie utrwaliło mi się w pamięci. Nie zachowały się w niej zresztą ani przygody jakie w trakcie tej wyprawy przeżyłem, ani szczegóły trasy, ani nawet kontynent po którym wówczas wędrowałem – a jednak była to w pewnym sensie najważniejsza podróż mojego życia: przesądziła na długie lata o sposobie spędzania wolnego (i, ku utrapieniu mojej Mamy, nie zawsze tylko wolnego...) czasu! Od tej pory bliższe lub dalsze (ale zawsze emocjonujące) ekspedycje odbywałem niemal każdego dnia (a okresami nawet po 2-3 dziennie) – trasa wiodła wzdłuż Utraty albo przez Llano Estacado, towarzyszami podróży byli kupcy, uczeni, konkwistadorzy albo handlarze niewolników, walczyłem z jaguarem albo z komarami, dwa elementy były jednak niezmienne: wędrowałem zawsze z „guide”-m w ręku, i zawsze przede mną leżał otwarty na odpowiedniej stronie atlas.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę że zarówno Karol MAY, jak Edgar Rice BURROUGHS, James Oliver CURWOOD, Władysław UMIŃSKI, Emilio SALGARI, Henryk SIENKIEWICZ, Selma LAGERLÖF, Aleksander DUMAS, i większość tych wspaniałych cicerone z którymi zwiedzałem najpiękniejszy ze światów, w rzeczywistości pisali „przewodniki” po „krainach zespolonych” – częściowo realnych a częściowo „urojonych”, jak owe liczby które nienajlepiej wspominam z lekcji matematyki – i geograficzna ścisłość nie była najważniejszym z przyświecających im celów; zawsze jednak starannie poszukiwałem każdego Tanjung Putih czy Old Squaw Creek i byłem bardzo zdegustowany jeśli mi się nie udało ich znaleźć. Niestety zdarzało się to nierzadko, w znacznej mierze dlatego że moje ówczesne atlasy niebardzo się do takich poszukiwań nadawały, toteż mapy stawały się jedną z najbardziej przeze mnie pożądanych kategorii dóbr doczesnych – i ta obsesja z czasem coraz bardziej się nasilała. Zwyczaju śledzenia akcji powieściowej (a tymbardziej czytania publikacji „poważnych”, o praktycznie zerowym „komponencie urojonym”) z rozłożoną mapą nie pozbyłem się właściwie do dzisiaj, i choć tempo „dorosłego” życia coraz bardziej ogranicza możliwości takiej lektury, to jednak i teraz, gdy tylko czas i miejsce pozwala, wyruszam w „wirtualną” podróż...

Przez długi czas palec błądzący po mapie był jedynym dostępnym (nie tylko ze względów finansowych) dalekodystansowym środkiem lokomocji, toteż na pierwszą wycieczkę po świecie realnym – z Częstochowy do Krakowa – wyruszyłem dopiero jako dziewiętnastoletni prawie-student. Była to niezapomniana przygoda: z wygrzebanym gdzieś na strychu wiekowym, zbutwiałym, rozlatującym się (całkiem dosłownie: w ciągu tych dwu tygodni szyłem go niemal codziennie – i nie były to drobne usterki...) plecakiem, z dwoma („podsiębiernym” i „nasięrzutnym”) kocami w roli śpiwora i namiotu, w rozklekotanych pepegach (to takie, co młodszym Eksploratorom zapewne nie znane, wczesnopeerelowskie „adidasy dla niebogatych”), syciłem dziarskiego ducha wspaniałymi jurajskimi widokami a mdłe ciało tak królewskimi potrawami jak wędzony boczek z cukrem lub przypalone (PRZEZ JĘDRKA!) kartofle z przesolonymi (przeze mnie...) grzybami, nocując to w komnatach zamkowych (w Ogrodzieńcu), to pod gwiaździstym niebem pustyni (Błędowskiej), to we wsławionej legendą grocie (Łokietkowej w Ojcowie). Towarzyszem tej mojej pierwszej wyprawy był Andrzej MACIEJEWSKI, z którym się przez całą drogę kłóciliśmy niemal o wszystko: o wybór trasy i o czas wstawania, o tempo marszu i miejsce noclegu, o częstotliwość posiłków i celowość kontynuowania marszu podczas deszczu; stało się to tradycją na następne ćwierć wieku: podczas każdej wspólnej łazęgi każdy z nas przysięgał sobie i duchom przodków, że „z tym wrednym typem nigdy więcej” – poczym na następną wyruszaliśmy znowu razem...

W rok później była cudowna wyprawa, już w większym towarzystwie, na „Dziki Wschód” (hej! łza się w oku kręci: przez dwa tygodnie spotkaliśmy... dwie – w tym jedna jednoosobowa – grupy turystów i nikogo więcej!): w Bieszczady. Najpierw była jazda osławionym pociągiem relacji Warszawa – Zagórz, okropna (szesnaście godzin w zatłoczonym „na sztywno” wagonie) a jednak komfortowa (przedział zajmowaliśmy sami w dziesiątkę i ... wszyscy mieli miejsca leżące: na podłodze, na ławkach, na półkach, i w „hamaku” zrobionym na poczekaniu z lin przeplecionych między półkami; bardziej luksusowo podróżowałem chyba tylko – tymże pociągiem – kilka lat póżniej, kiedyto tłok był taki że nie tylko do zarezerwowanego [!!!] przedziału, ale nawet w ogóle do jakiegokolwiek wagonu nie byliśmy w stanie się wcisnąć, a więc ... wprosiliśmy się do wagonu pocztowego i wygodnie spaliśmy na workach z listami; ech! gdzie te czasy...). Potem były przepiękne wykwiecone łąki na Połoninie Caryńskiej (tak słodkie, ogromne maliny widziałem pozatym tylko raz w życiu, na Hali – nomen omen! – Pysznej w Tatrach...), zbieranie „rewelacyjnych” (zwłaszcza dla tak „doświadczonych” entomologów jakimi my wówczas byliśmy) gatunków chrząszczy (jak emocjonujące może być to zajęcie, przekonał się Jędrek podczas solowego wypadu w dolinie Górnej Solinki, zorientowawszy się w pewnej chwili że stoi w samym środku pola minowego...), biwak nad baśniowym Jeziorkiem Duszatyńskim, nocny marsz „na azymut” do Komańczy...

Następnie towarzystwo postanowiło pojechać w Tatry – co ja się nie nawydziwiałem na ten „poroniony pomysł”: przez pół dnia leźć w górę po to tylko aby przez następne pół złazić w dół, czy można wymyślić coś bardziej bezsensownego?! No cóż, jak mawiała moja babcia, „nie wierz gębie, połóż na zębie”: Tatry (polskie) okazały się dla mnie „miłością od pierwszego wejrzenia”, przez następne siedemnaście lat nie było ani jednego roku żebym tam nie był, znałem „każdy kamień” między Bobrowcem a Łysą Polaną, zdeptałem chyba wszystkie ścieżki dostępne dla nie-wspinaczy, zwiedziłem zakątki niemal nigdy przez nikogo nie odwiedzane. Lubiłem włóczyć się po górach i w piękną słoneczną pogodę, kiedy rozglądając się ze szczytu człowiek ma wrażenie że widzi cały świat; i podczas długotrwałego dżdżu, gdy mając trochę szczęścia można przebić się przez warstwę chmur i znaleźć się ponad nią, w pełnym słońcu, z niezapomnianym widokiem na kilka najwyższych szczytów wyłaniających się ze skłębionego „oceanu”; i pod koniec okresu słoty, gdy snujące się po dolinach opary to się zwierają to otwierają, odsłaniając coraz to inne tajemnicze komnaty jakiegoś ogromnego czarodziejskiego zamku... Później niestety coraz rzadziej mogłem sobie pozwolić na spędzenie choćby tygodnia czy dwóch w Zakopanem, ale choć od tego czasu zwiedziłem spory kawałek świata i widziałem wiele różnych gór, to jednak nie mam żadnych wątpliwości: Tatry – i to właśnie północna, polska część – są najpiękniejsze!
(czytaj ciąg dalszy)

Roman B. Hołyński

wtorek, 12 czerwca 2012

Artystyczna Rezerwa Twórcza na plenerze w Bałdach

W dniach 9-10. 06. br Artystyczna Rezerwa Twórcza (nieprofesjonalni artyści, pracownicy UWM) zorganizowała  dwudniowy plener w Ośrodka Wypoczynkowego UWM w Bałdach. Było spotkanie integracyjne, malowanie, rysowanie, wierszy układanie oraz wspólne śpiewanie. Jesienią przewidywany jest drugi wernisaż.
(więcej zdjęć z pleneru)
St.Cz.

środa, 30 maja 2012

Co to jest nauka? Spotkanie z autorem książki.

Olsztyńska kawiarnia naukowa zaprasza na spotkanie autorskie i dyskusję o tym, czym jest nauka, 11 czerwca 2012 r., w Kawiarni Literackiej i Filmowej (Książnica Polska, vis a vis ratusza, II piętro) o godz. 17.30 spotkanie z dr. Romanem Hołyńskim, autorem książki pt. "Nauka - co to takiego? Cele, podstawy, reguły".  (więcej o książce tu i tu)

Roman B. Hołyński (więcej o Autorze):
Dwadzieścia lat temu koledzy z Fundacji Badań Naukowych w Göd (Węgry) zaproponowali mi poprowadzenie serii spotkań (szumnie zwanych „seminariami”) z młodzieżą trzech podbudapeszteńskich gimnazjów na temat celów i ogólnych zasad badań naukowych. Cieszyły się one na tyle znacznym powodzeniem, że powstał pomysł opracowania w formie książeczki. Zanim zdążyłem zakończyć pracę nad tekstem, sytuacja uległa jednak zmianie: ja wróciłem do Polski, a kłopoty finansowe Fundacji (która była zresztą dość „zwariowanym” przedsięwzięciem dwu studentów z „kapitałem zakładowym” w wysokości... 3000 Ft., co chyba mniej-więcej odpowiada tyluż obecnym złotówkom!) pozbawiły publikację szans realizacji. Zacząłem więc tłumaczyć już napisaną część na polski – bez pośpiechu, w wolnych chwilach, po parę godzin w kilkumiesięcznych odstępach, w gruncie rzeczy „do szuflady”: szans na wydanie w Polsce też nie widziałem... Co pewien czas przy jakiejś okazji komuś o tym wspomniałem a zainteresowanym wysyłałem to co już w polskiej wersji istniało, i tak w końcu 2010 trafiło to do Andrzeja Jermaczka z Klubu Przyrodników. Ku mojej ogromnej radości spodobało mu się na tyle, że zaproponował opublikowanie! Tak więc w 2011 r. dokończyłem tłumaczenie tekstu węgierskiego (mniej-więcej obecna „Część I – Nauka”), dopisałem to, czego węgierska wersja nie zawierała („Część II – Okolice nauki”), i rezultatem jest obecna książeczka.

Pierwsza część poświęcona jest najogólniejszym celom, najbardziej podstawowym założeniom badań naukowych, takim które dotyczą właściwie wszystkich dziedzin. Pisałem to głównie z myślą o dwu kategoriach czytelników: o młodych „uczonych in spe” rozpoczynających karierę naukową lub dopiero przygotowujących się do niej, i o osobach „od lat (no, może nie pięciu ale powiedzmy piętnastu) do stu” nie zamierzających badań naukowych prowadzić ale zainteresowanych tym co, po co i jak naukowcy robią. Starałem się więc przedstawić to w formie zrozumiałej dla laika ale i mogącej zainteresować przynajmniej niektórych naukowców. Chodziło mi przedewszystkim o wyjaśnienie tych aspektów, które często bywają niewłaściwie interpretowane (probabilistyczna natura „faktów”, „brzytwa Ockhama”, różne pułapki interpretacyjne itp.).

Część II powstała „od A do Z” w Polsce: w pierwotnej wersji zagadnienia związane z „okolicami nauki” nie były planowane, ale w trakcie pracy stawało się dla mnie coraz bardziej oczywiste, że treść części pierwszej pozostanie w dużej mierze „abstrakcją” bez zarysu „tła”: sytuacji i dominujących tendencji we współczesnej nauce. Inspiracją co do treści były liczne dyskusje i polemiki jakie prowadziłem (osobiście, korespondencyjnie i przez publikacje) na te tematy, a co do formy – książka prof. Falińskiego "Wyścig na okręcie Beagle".

Obie części zawierają wiele tez „nieortodoksyjnych”, wyrażających (co wielokrotnie specjalnie podkreślam) moje osobiste poglądy; bardziej nawet niż na przekonaniu czytelnika zależało mi na tym aby sprowokować go (i dostarczyć „materiału”) do własnych przemyśleń, ewentualnie do polemiki – każdy „głos w dyskusji” sprawiłby mi wielką radość, za każdy byłbym wdzięczny! .

(zdjęcia ze spotkania)